niedziela, 24 marca 2013

Być Ślązakiem-dzieciństwo

refleksje po 60-ce, refleksje, felieton, kuchnia, historycznie, limeryki, polityka, okiem emeryta



Być Ślązakiem - dzieciństwo


Jestem gotów wyzwać każdego na ubitą ziemię, kto stwierdzi, że miał szczęśliwsze dzieciństwo od mojego. Ci którzy nie skończyli 55-60 lat to w ogóle nie mieli dzieciństwa chyba , że pochodzą ze wsi no to może jeszcze. Mareczku nie garb się, Adasiu zjedz trochę zupki, uważaj Maciusiu bo wdepniesz w ..... , Józiu chodź z mamusią na spacerek itd., itd., Co ? - to niby jest dzieciństwo ?.
Plac zabaw – a co to takiego. Zajęcia pozalekcyjne – zajęcia po za co ?. Przedszkole – hańba !!.
Kto boso nie przeleciał swoich kilometrów ten nie wie co to dzieciństwo. Kto się przynajmniej raz nie topił to nie wie co to dzieciństwo, kto raz czegoś nie wysadził w powietrze to nie co to dzieciństwo. Ten kto przeżył to wie, że miał dzieciństwo.
Początek był raczej skromny i nudny. Rąsia – przedszkole – rąsia – dom – papu – lulu. Jak juz trochę odrosłem od ziemi to i trochę wolności zacząłem mieć i z kolegami zaczęliśmy wycieczkować poza swoja dzielnicę.
Gry wojenne
Wielce ciekawym miejscem był teren basenu miejskiego Bugla który leżał nieopodal koszar niemieckich, które po wojnie zajęło polskie KBW. Na zachód i południe rozciągały się lasy i chaszcze na wschód skrywały szereg części uzbrojenia, umundurowania, hełmy a nawet amunicje i części broni. Do penetracji były bunkry z największym przeciwlotniczym, który znajdował się nieopodal dzisiejszego ronda Mikołowska.
Ku mojemu niezadowoleniu byliśmy notorycznie przeganiani przez starszych prawie dorosłych 12-13 latków. Nim ja podrosłem do tego wieku teren był już oczyszczony a bunkry albo zasypane albo wysadzone w powietrze. Tak więc służyliśmy czasami tylko za pozorantów i podziwialiśmy biegających w hełmach z przeciwgazowymi maskami i kawałkami lufy, kolby itp. i podziwialiśmy wypadających zza winkla z gromkim tatatatatatatatata!.
Dziś jestem absolutnie przeciwny zabawom w wojnę – nie wolno wyrabiać takich nawyków, które nie mogą skutkować niczym dobrym


Stikbomby
......może stichbomby, niestety nie znam ani pochodzenia tego słowa ani pisowni. Były to śmierdzące race a ich budowa była nieskomplikowana. Celuloidowy film z aparatu fotograficznego zwijało sie w długą tutkę, owijało papierem i miażdżyło na płaski pas. Podpalony celuloid i przydepnięty do zgaszenia ognia zaczynał się gwałtownie dymić wyrzucając przez ok. 10 sek. chmurę białego śmierdzącego dymu. Wszystkim naszym wrogom i nie tylko podrzucało sie takiego śmierdlucha. Szczególną satysfakcję mieliśmy przy „ukaraniu” pewnego ciecia. Przy ulicy Plebiscytowej, wysoko na górze, naprzeciw wejścia bocznego na cmentarz był sobie barak a w nim wytwórnia gipsowych Matek Boskich, Jezusków, aniołków, świętych itp. Zdefektowane egzemplarze wyrzucano na śmietnik, które my podkradaliśmy gdyż był to świetny materiał zamiast kredy.
Portier był wyjątkowo wredny bo nie dość ,że nie dawał dojść do śmietnika to jeszcze wypuszczał na nas psa, który juz niejednego ugryzł. Wracając z jakiejś wycieczki zauważyliśmy, że brama zamknięta i portiernia też. Pozostawiono jednak uchylone okno – szybka decyzja i ucieczka na cmentarz w oczekiwaniu dalszych zdarzeń. Po 10 min. była Straż Pożarna ale nawet się nie rozwijali, powąchali i wrócili. Przez tydzień stała buda z otwartymi oknami a my też już tamtędy nie chodziliśmy.
Szlojder na szpyndliki
/proca na szpilki/
To był genialnie prosty wynalazek o wysokiej skuteczności. Były 2 rodzaje proc, z drutu oraz zakładane na kciuk i palec wskazujący. Z drutu były o tyle niepraktyczne, że znaleziony przy delikwencie stanowił dowód rzeczowy a same gumki z palców było łatwo zsunąć i wyrzucić.
Byłem bardzo ważny w tym przedsięwzięciu bo byłem dealerem „szpyndlików”. Mój wujek Erich, z zawodu krawiec zawsze się dziwił, że cos tak szybko wychodzą mu szpilki. Próbował nawet z tym walczyć ale w końcu machnął ręką.
Pierwsze zajęcia praktyczne:
Siadaliśmy sobie w moim podwórku naprzeciw śmietnika. Piekarze do tego śmietnika a najczęściej obok wyrzucali resztki po workach z mąką, stare zakwasy itp. co powodowało, że zawsze kręciła się tam masa szczurów. Po załadowaniu „broni” długo nie trzeba było czekać i na komendę strzelaliśmy razem. Pisk był dowodem, że jakiś został trafiony.
Drugie zajęcia praktyczne:
Mieszkał w kamienicy pewien pan którego dziś nazwalibyśmy kochającego inaczej. Miał dość dziwne zajęcie, hobby ??. Na dachu garażu stawiał metalowa skrzynkę wielkości pojemnika na chleb, otwierał wieko, zamontował do środka jakiś mechanizm, wrzucał ziarno i polował na wróbelki. Do dziś nie mam zielonego pojęcia co on z nimi robił ?. Jak byłem w domu sam to wołałem odwody w postaci kumpli i przez szczeble balkonu staraliśmy sie trafić aby wieko się z trzaskiem zamknęło. Trudno było ale co 20 strzał był trafny.
Po chwili ptasznik wychodził, szedł do piekarni po klucze od kibelka bo tylko przez jego małe okienko można było wyleźć na daszek garażu. Klękał przed skrzynką, ubierał rękawice i ostrożnie uchylając wieko szukał zdobyczy. Zdziwiony ponownie ustawiał pułapkę ale po 5 min. do piekarzy, kluczyk, wyleźć na daszek, ostrożnie i zaś g........ 10 minut później – do piekarzy................., on i tak miał szczęście ,że dość rzadko byłem w domu sam.
Wypadek
Miałem także przykre zdarzenie, zakrzywiona szpilka nie wyleciała a wbiła mi sie głęboko pod paznokieć że nawet jej nie było widać. Przyznałem się jak palec był spuchnięty jak bania. Pogotowie, prześwietlenie i bez ceregieli, jeden pielęgniarz przytrzymał a lekarz wsadził kleszcze pod paznokieć i wyszarpał szpilkę a potem cały paluch do jodyny.

Być może Bóg, przeznaczenie czy los sprawił, że pożegnałem się z procą bo dziś widzę, że robiło się nieprzyjemnie i niebezpiecznie bo i cele sie zmieniały i nie zdążyłem nikomu zrobić krzywdy. Przeprowadziliśmy się z mamą do innej dzielnicy, zmieniono mi szkołę i sam zmieniłem towarzystwo które zajmowało sie czym innym. Miałem już 13 lat i rozpocząłem inny nie mniej fascynujący okres życia związany ze sportem.

No i co ? - miałem piękne dzieciństwo, które tutaj opisałem tylko we fragmentach.











   

32 komentarze:

  1. Piotrze, zabawy w "wojnę" były jakoś naturalne w okresie powojennym. Wtedy inaczej na to patrzono i nie było to zajęcie naganne.Teraz, to już całkiem co innego.
    Strzelanie z procy to ulubiona rozrywka chyba wszystkich chłopców. Rozrywka niebezpieczna gdy "naboje" były metalowe...
    Pamiętam też paskudny zwyczaj strzelania kulkami papieru wymamlanymi w ustach.Brrr... dostać taką oślinioną kulką było nieprzyjemne. Strzelanie odbywało się często na lekcjach a celem były grzeczne dziewczynki.Ach, te chłopaczyska!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj
    pochodzę z krakówka, ale moje dzieciństwo to Ślunsk, tyle że nieco dziwny bo gliwicki. Tam było więcej lwowiaków i tzw.autochtonów (którzy przy każdej nadarzającej się okazji pryskali do Reichu, ot wczoraj kolegę miałeś, dziś już go nie ma) niż regularnych Ślązaków, których lubiłem, a oni mnie.
    Ale poza tym wszystko się sprawdza. My też bawiliśmy się w wojnę, zardzewiała giwera nie ciążyła, dopiero na studiach poczułem ile waży kałach po paru godzinach. Śmierdziele też podrzucaliśmy, mój Ojciec pasjonował się fotografią, więc do mnie należało zabezpieczenie materiału. Nie wiem ile unikalnych negatywów poszło z dymem...
    Pozostałości powojenne, pamiętasz na pewno zeszyty na których były wydrukowane obrazki niewypałów ze stosownym zaleceniem. Dla nas był to instruktaż. Kiedyś znależliśmy granat i pod opieką starszych kolegów wsadziliśmy do ogniska. Ponieważ nic się nie działo po jakimś czasie rozeszliśmy się do domów, oczywiście bez rozgarniania i gaszenia (na szczęście nie próbując się specjalnie zbiżać). Ponoć po godzinie p....olnął (jak donieśli bliżej zamieszkali). My zachowaliśmy BHP, ale dwóch kolegów nie wróciło z wakacji...
    Masz rację mieliśmy barwne dzieciństwo, jak znajdę podeśle na ten temat Ci kawałek, który mi kiedyś wpadł z netu.
    Pozdrawiam
    wjaf

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z przyjemnościa przeczytam.
      My tez kiedys tam wrzucucilismy cos do ogniska. Wtedy jeszcze chodziły patrole KBW, które były tam wyćwiczone że jak zobaczyły, że ktos ucieka od ogniska to sami tez ociekali najszybciej.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Do procy była dobra guma na wentylki, a najbardziej wypaśna była guma modelarska. Sąsiad, głuchoniemy - ten to miał wypas, bo używał do straszenia wron prawdziwej procy takiej wiązanej do ręki, która się kręciło nad głową i puszczało jeden koniec - potem się dowiedziałem, że to był taki sam sprzęt, jakim Dawid palnął Goliata. No rzeczywiście, kamyczki były tam wielkości mandarynki :D
    Potem były jeszcze drobne petardy z saletry, albo strzelanie z karbidu - też fajne zabawy. Kolega Januszek, trzecioroczniak, użył do tego bańki na mleko - nie chciało mu się otworu do podpalania zrobić, to nalał trochę wody, wrzucił torbę karbidu i zamknął - nie douczył się w szkole, osioł, że acetylen wybucha pod wpływem samego ciśnienia. Jak bańka zaczęła pęcznieć, to zabrał się do uciekania - nie uciekł daleko bo go dekiel dogonił i trafił równo poniżej pleców - przeżył ale z siadaniem miał problem. Z tym siadaniem to on miał jeszcze nie raz problem, bo znalazł erkaem z zapasem amunicji i go sobie przestrzelał - przyjechała ekipa milicji, UB, KBW, czy coś tam jeszcze, złapali Januszka i żeby się przyznał gdzie schował arsenał, dali w dupę. Januszek był bardzo pazerny na oręż, to nie wszystko oddał - została mu amunicja, którą sobie odpalił w kieracie - ekipa wróciła i wtedy jeszcze bardziej nie mógł siedzieć, bo mu nie wierzyli, że nie ma karabinu :D
    A ja to raczej tylko zwyczajne strzelanie ze śrub, puszek po farbie i po muchozolu. No i raz poszliśmy z kolegą wysadzić pocisk lotniczy w ognisku, ale nie strzelił - to żeśmy sobie poszli bo ileż można czekać na wybuch albo wypalenie do końca ogniska? Potem okazało się że kuzyn poszedł krowy paść i sobie na naszym miejscu rozpalił, bo co miał na nowym? Dobrze że akurat odszedł bo pocisk jednak wybuchł - podobno palące się polana daleko poleciały - nie przyznaliśmy się do tego pozostawienia pocisku. A, żeby było weselej, to ja ten pocisk sobie znalazłem w koleinie drogi - wystawał czubkiem do góry, to go wykopałem.
    Zamek od karabinu zgubiłem we wiórach pod brzozą, co nadal rośnie na podwórku - siostra go wykopała rok temu i oddała złomiarzom - siostrzeniec bardzo nad tym bolał, bo w końcu to była pamiątka rodzinna :D
    A zabawa w wojnę była na porządku dziennym - za szkołą był młodniak sosnowy, z grubą warstwą igliwia to żeśmy robili okopy i bunkry gołymi rękami - niektóre całkiem okazałe. To było dwadzieścia parę lat po wojnie raptem, więc porównywalnie do naszego 89 roku - ludzie jeszcze tym żyli, to i dzieci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To były piekne dni, naprawdę piekne dni.................
      Oczywiście to co opisałem to były niektóre rzeczy.
      Kneziu a strzelałes z klucza ?.
      Pozdrowienia

      Usuń
    2. No ba! Rozwinięciem strzelania z klucza było strzelanie z końcówki wtryskiwacza od Ursusa - bardzo precyzyjne wykonanie, stal wysokowęglowa z takim ruchomym rdzeniem, zaostrzonym na końcu - ależ to miało kopa! Dobrze że mi palców nie pourywało :)
      Potem skonstruowałem hakownice z amortyzatora do WSK-i. Z tyłu zamontowałem zawór samozamykający się pod wpływem ciśnienia, a od przodu ładowałem proch czarny, stempel z papieru, na to różne kamienie albo kulki, a nawet baterię R20 kiedyś załadowałem, i jeszcze raz przybitka :D Niestety zaworek miał podły zwyczaj się zacinać, bo był bardzo niedokładnie wykonany, więc go trzeba było ruszyć śrubokrętem, to na ogół wskakiwał na miejsce. No i kiedyś nabiłem tę armatę, odpaliłem od tyłu przy zaworze a ten nic - ogień wali jak z rakiety, syk, ogień i dym, no to staram się go ruszyć, podniosłem wylot lufy niechcący, a wtedy wreszcie zadziałało wszystko jak należy - jak pieprznęło, to trzy szyby na raz przestrzeliłem i to podwójne :)

      Usuń
    3. Do strzelania to poszukiwane były jeszcze pociski karabinowe, szczególnie te przedłużane. Wyjmowało się taki pocisk z naboju, brało w szczypce i wytapiało nad świeczką albo nad ogniskiem - świeczka była wygodniejsza. Trzeba było uważać, bo były trzy typy pocisków - z rdzeniem wolframowym, z samym ołowiem albo zapalające smugacze - te ostatnie potrafiły nieźle strzyknąć ogniem i wrzącym ołowiem :D
      Taki wytopiony, pusty już pocisk obsadzało się w drewnianym klocku, a reszta już standardowa - siarka z zapałek, trochę prochu, gwóźdź i o ścianę albo kamień - ręka drętwiała od odrzutu.

      Usuń
    4. Dobre i rzeczywiście niektóre wynalazki mi nieznane - Gratulacje.

      Usuń
    5. Tyle instrukcji dla... nawet nie wypowiem. Żeby tu zaraz jakieś służby nie zawitały.:)))

      Usuń
  4. Tak, kiedyś pozostawiano dzieciom znacznie więcej swobody, ale i świat był bezpieczniejszy. Jak to kiedyś słusznie zauważyłeś, wszyscy dorośli wychowywali dzieci, ale i opiekowali się nimi.
    Wychowywałam się podobnie jak Ty, a odwrotnie do Prezesa :), w plenerze. Dzieciństwo kojarzy mi się z zapachem traw, ziół, kwiatów, bo niewielu wiadomo, że Śląsk jest zielony, a nie czarny. Jako, że przyszło mi dorastać w towarzystwie dwóch kuzynów i ich kolegów, nie bawiłam się wiele lalkami, ale za to grałam świetnie "w noża". To miało jakąś dziwną nazwę...? Majstersztyk, czy jakoś tak? (nie znam niemieckiego, więc piszę fonetycznie). Byłam naprawdę dobra :))) Posiadanie przez dziecko scyzoryka nie było spostrzegane jako coś niebezpiecznego i nikomu nie stała się z tego powodu żadna krzywda. O tym, żeby skierować go przeciwko komuś, nawet nam na myśl nie przyszło. I dlatego to były takie piękne czasy...eh...:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta gra " w noża", to u nas nazywała się "pikuty". Grało się, nawet właśnie z dziewczynami. Kopciuchy-śmierdziuchy, to robiliśmy z kawałeczków lalek, "pożyczanych" od naszych sióstr. Takie kawałeczki, wkładało się do pudełka po zapałkach na gęsto, podpalało i zamykało pudełko. Kopciło fajnie. Karbid, saletra z cukrem, ej..., działo się. Do zabawy, właśnie ciągle w plenerze, wykorzystywaliśmy do budowy "telefonu" pudełka po paście do butów i sznurek. Działało. Dzisiejszej komóry z tego chyba nie da się zrobić.:)

      Usuń
    2. Jeżeli chodzi o nóż, to ja sobie poćwiczyłem rzucanie nożem do celu - nie powiem, parę ostrzy zniszczyłem dokumentnie, bo okazało się że filmowe sztuczki to tylko lipa i oszustwo - wreszcie sobie zrobiłem porządny nóż do rzucania ze starych, zepsutych nożyc do strzyżenia owiec - ten już się nadawał i przebijał deskę 3/4 cala na wylot. Potem przeszedłem na rzucanie siekierą - to było już całkiem zabawne - i Janosik leciał :D
      Zabawy z takimi różnymi ostrzami skończyłem radykalnie, gdy wkurzony cisnąłem ciężkim śrubokrętem w kolegę - dobrze że chybiłem.

      Usuń
    3. Przyznaję, że w tym kierunku ciągot nie miałem.
      Pozdro
      ps. Ty jestes niebezpieczny człowiek !!!

      Usuń
    4. @avianco - tez grałem w noża; główka, nosek, bródka itd.
      Właściwie to jak my przeżylismy ?.
      Pozdrawiam

      Usuń
    5. Siekierą to chyba nie rzucałem, ale zamiast śrubokręta w rzucie do celu użyłem innego sprzętu. Miałem taki pistolecik, na który nakładało się wiatraczek. On automatycznie nakręcał sprężynę i po naciśnięciu "cyngla", leciał jakieś 15 metrów. Wymierzyłem w policzek siostry i strzeliłem. Wrzask, pisk. -"Co głupia wrzeszczysz? Przecież to nie boli". Żeby jej to udowodnić, wymierzyłem w swój policzek. Strzał. O k...! I oboje jak bliźniaki, chodziliśmy z sinymi wiatraczkami na policzkach przez jakiś czas.:)

      Usuń
  5. W moim przypadku ,poniewaz rodzice robili ze mnie grzeczna dziewczynke ,bylam wiecznie pod opieka to nie za bardzo z tymi lesnymi wyprawami bylo.Co nie znaczy ,ze czlowiek juz tak bardzo grzecny byl -poniewaz akurat lalki to nie byl moj swiat to wolalam grac z chlopakami w cymbergaja albo rzucac nozem - nie wiem jak to sie nazywalo ,ale rysowalo sie krag na ziemi i rzucalo scyzorykliem pod specjalnym katem.Zajecia pozaszkolne - tez nie mialam ,kurcze nawet roweru nie mialam bo sie jeszcze zabije.Lyzwy mialam ale akurat to nie bylo moja fascynacja.Posluzylam raz na lodowisku jako krazek do hokeja i wiecej mnie nikt nie zmusil na lodowisko.Wlasciwie oprocz wakacji na wsi to moge powiedziec ,ze dziecinstwa nie mialam -bom grzeczna dziewczynka musiala byc...za to w wakacje u babci - kuzyni w liczbie 4 w moim mniej wiecej wieku i ja jedna gwiazda no - pieknie bylo...Acha w palanta gralam toz to byla fajna gra..chyba dzis zapomniana.

    OdpowiedzUsuń
  6. Aha, czyli Warszawianka z urodzenia nie mogła mieć szczęśliwego dzieciństwa? Hm...Jakoś mi tak nieswojo, bo dokonujesz Piotrze segregacji, a może jestem przeczulona? Każdy miał dzieciństwo na miarę swoich możliwości. Czy to ze stolicy jest gorsze? Jestem zupełnie skołowana i dlatego skończę te swoje mętne wywody życzeniami wszystkiego co najlepsze dla Ciebie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha, czyli bierzesz wszystko dosłownie i do siebie ?.
      Pozdrawiam

      Usuń
  7. Dzieciństwo spędziłem w miastach, ale wakacje albo na wsi, albo na peryferiach małego miasteczka; zresztą w mieście tez było gdzie biegać. Może nie miałem aż takiej fantazji jak ty, Piotrze, ale trochę rożnych dziwnych rzeczy się wspomina...

    OdpowiedzUsuń
  8. Klik dobry:)
    A ja wchodziłam na dach, gdy chciałam przezywać podpadniętego kolegę, o!
    Mój brat i jego koledzy natomiast postawili na stromym dachu (na desce dla kominiarza) motocykl sąsiada.

    I co? Przebiłam?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @alEllu !
      Powiedzmy, że przebiłas. Wszystkich naszych "wyczynów" nie umieściłem bo to nie jest instruktarz dla małolatów.
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Oczywiście że nauczyłem synów posługiwania się toporkiem, siekierą i nożami. Nie musieli się wszystkiego od podstaw uczyć, a dzięki nadzorowi nie doszło do żadnych wypadków. Zamiast samopałów i samoróbek granatów wybrałem jednak wiatrówkę na gumowe pociski, strzelby na plastikowe i z farbą, potem na metalowy śrut - nie ma takiej opcji żeby kierowali lufę broni na człowieka czy zwierzę - takie zabawy jednak lepiej żeby były pod kontrolą. I tak by się kiedyś dorwali do niebezpiecznych zabawek i lepiej żeby nie było niespodzianek. Poza tym wszystkie bez wyjątku nasze dzieci demoralizowałem jazdą samochodem, bez prawa jazdy i poniżej wszelkich dopuszczalnych barier wiekowych, i to na drogach publicznych. Bardzo żałuję, że nie było do tego żadnego sensownego motocykla, ale "Komarka" to mamy i owszem też był używany.
      Obecne rygorystyczne i nadmiernie szczegółowe zasady i przepisy uważam za co najmniej głupawe i przesadne.

      Usuń
  9. Kochani - tyle tych wspomnień! I wszystkie takie, jakbyśmy razem się bawili na jednym podwórku!
    Oczywiście był palant (baseball niech się schowa!), były pikuty, koło do którego rzucało się nożem to "wojna" (odkrawało się kawałek terytorium przeciwnika). Ze spraw poważniejszych oczywiście strzelanie z klucza oraz jego modyfikacja - strzelanie ze szprychy motocyklowej. Szprych była wygięta w kształt pistoletu. Jedną stronę (tę cieńszą) nakrętki zaślepiało się ołowiem (blaszka ołowiana i młotek). Do środka siarka z kilku zapałek i nakręcało się to na szprychę. Do odpalenia potrzebna była jeszcze świeczka. W prawą rękę brałeś taki "pistolet", celowałeś w najbliższą szybę, sorry - tarczę, pod nakrętkę na końcu "lufy" podstawiałeś świeczkę - chwila niepewności - strzał. Huku nie było, ale ten ołów to leciał nawet na przyzwoitą odległość.

    Ale tak na prawdę, to prawdziwym mym osiągnięciem była modyfikacja "śmierdzieli". Z pobliskiego poligony zawsze przynosiliśmy pełno łusek pistoletów maszynowych. Ja film ciąłem na drobniutkie paseczki, wciskałem to do łuski. Wystawał ten film około 2 milimetrów poza łuskę. I teraz clou programu. Mieszkaliśmy w przedwojennej kamienicy. Drzwi do mieszkań były solidne, miały też solidne zamki na solidne klucze. Dziurki do klucza w tych drzwiach miały średnicę taką samą jak łuski pistoletowe. Kilku nieprzychylnych sąsiadów przekonało się o skuteczności moich świec dymnych wsadzonych do takiej dziurki. Podpalony film palił się dopóki płomień nie doszedł do krawędzi łuski. Potem z braku dopływu powietrza gasł i zaczynało się przedstawienie. Szybo takie coś w dziurkę w drzwiach i w nogi. Właściciel mieszkania był bezradny. Z dziurki waliła taka kita dymu, że nie sposób było podejść do drzwi. Trzeba było dać się wypalić do końca. Nie muszę dodawać, że często po takich eksperymentach, też miałem kłopoty z siadaniem.

    A w sumie - stare dziady - a zupełnie jak dzieci!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  10. No i jakie dzieciństwo maja współczesne dzieci ?.
    My musielismy podpatrywać, uczyć się i wykazywać własnym pomysłem i sprytem co później wieku dorosłym. Moje i nieco młodsze roczniki sa zaradne i jakos mniej kwękajace z wyjątkiem tych których ukradli polityczni bandyci.
    Jak paczę na dzisiejszych maluchów na pieknych rowerkach w kaskach a potem grzecznie siadających i obżerających sie jakimiś batonikami w których chemii tyle co w małym laboratorium. Uderzyć nie wolno i jeszcze trochę a i głosu nie bedzie wolno podnosić. Czasami obrywało się dubeltowo tzn. w łepetynę od nauczycielki, wpis do zeszytu i poprawka w domu.
    a dziś........ ech !!!
    Nie ma sie co przejmać - lepiej sie obejmać !!!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  11. Szczęśliwe dzieciństwo?Czy szczęście w dzieciństwie ?
    A może jedno i drugie.Bo co zrobisz jak stoisz w tłumie, trzymany za rękę przez Mamę a na przeciw ciebie "panowie w blaszanych kapeluszach"zakładają świeżą taśmę do swego MG 42 bo pacyfikowali "Republikę Pińczowską",a szczęście przynoszą ci 3 radzieckie czołgi z "ekipazem" w postaci młodziaków pancernych, co to poszli "kozackim zagonem" aż z pod Baranowa i szaleli na tyłach frontu.
    Szczęście gdy napotykało się rożne żelastwo strzelające a starsi usiłowali je "rozkminic"/
    Kto dziś wie jak wybucha zwyczajny ,wycelowany w wierzbę rosnącą nad stawem.
    Albo "tłuczki" w tymże stawie, bo jakoś te ryby trzeba było...zdobyć.
    Albo ile dni chodzi się głuchy.Bo czołg /Tygrys albo inna Pantera/porzucony a w nim amunicja i wieża się obraca.
    Jakos załadowali,obrócili wieże podnieśli lufę i jak gruchnęło.Gorzej ze pocisk poleciał i walnął w róg budynku które zajmowało akurat UB/do dziś na budynku widać tego ,w postaci świeżej cegły/
    Dobrze ze ten co "walnął miał" wysoko postawionego ojca i jakoś przyschło Tyle ze "rozbroili" nam z amunicji czołg.
    O innym uczestnictwach w takich zabawach "starszych" kolegów,których potem zbierano w kawałkach/bo było się czym rozerwać/ strach wspomnieć.Miało się szczęście i tyle.
    O zabawkach, robionych samemu.Ile z tego było "frajdy" gdy łódka z kory wyposażona w żagiel pływała na wiosennych kałużach,a zawody slalom miedzy patykami "fajerką" kółkiem z pieca/blachy pieca/popychany misternie wygiętym drutem.
    Na szczaw, nie chodziłem, ale na kradzież u nas nazywany "grandą" do księżowskiego sadu, tak.
    A on nam i nas " miłosiernie nagradzał" strzelaniem z dubeltówki, solą, w tyłki.Ale warto było bo takich dobrych gruszek dawno nie jadłem, a smak na nie, mam do dziś.
    Mozna tak jeszcze i długo.A rodzice, przyznajcie, mieli z nami urwanie głowy.
    Nie to co dziś gdy mamunia krzyczy przy piaskownicy "Nie bij go Tomuś,bo sie spocisz"
    A zabawki w każdym sklepie i z fabryki.

    OdpowiedzUsuń
  12. Miało byc
    "Kto dziś wie jak wybucha zwyczajny "pancerfaust" ,wycelowany w wierzbę rosnącą nad stawem".
    I gdzieś uciekło

    OdpowiedzUsuń
  13. :D
    Szczerze mówiąc, to nie sadzę, żeby człowiekowi do szczęścia brakowało strzelania z panzerfausta, czy wysadzania się w powietrze, ale coś naszym dzieciakom odebrano w pewnym momencie - to ta odrobina ryzyka i nauki odpowiedzialności - dzisiejsza młodzież nie ma poczucia realności zagrożenia, wynikającego z własnych dosyć nieodpowiedzialnych poczynań - no bo nie czarujmy się, byliśmy tak samo nieodpowiedzialni jak i oni. Ale my mieliśmy okazję wiele rzeczy wypróbować na sobie i skonfrontować z realnym życiem - teraz to niekoniecznie jest możliwe i oczekiwane - pozostaje teoria i gierki na komputerze. Rzeczywiście, jak kiedyś niechcący skonfrontowaliśmy zachowanie naszych dzieciaków i takich z chowu pod kloszem, to różnica była niesamowita - czy w życiu to komuś pomoże czy zaszkodzi? Nie wiem, ale raczej jest bez większego znaczenia - we współczesnym świecie umiejętność zrobienia łuku, strzelania z procy czy z hakownicy, albo rozpalenia ognia w środku lasu raczej nie zdecyduje o karierze i powodzeniu w życiu. Skakanie przez płoty nikomu w spekulacjach na giełdzie nie zapewni sukcesu, a jedzenie szczawiu i ulęgałek nie będzie luksusem. Moje pokolenie różni się od wojennego pokolenia rodziców, a nasze dzieci różnią się od nas, tak jak ich dzieci tez się będą różniły od ni z kolei. Bylebyśmy tylko nie popadali w przesadę i nadmierną opiekuńczość, bo każde nowe pokolenie rwie ograniczenia i ma swoje metody na wychowawczy reżim, często bardzo zaskakujące :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Kneź25 marca 2013 16:12 Ja bardziej "o szczęściu w dzieciństwie" Ze nie zabiło,ze nie wybuchło w rekach ze przeżyliśmy /a Ty o szczęśliwym dzieciństwie/
    Choc "jak łupło" to się cieszyliśmy,ze głośno,ze parę szyb wyleciało.Choć potem był płacz po solidnym laniu.
    Piszesz
    "Nie wiem, ale raczej jest bez większego znaczenia - we współczesnym świecie umiejętność zrobienia łuku, strzelania z procy czy z hakownicy, albo rozpalenia ognia w środku lasu raczej nie zdecyduje o karierze i powodzeniu w życiu"
    I tu pełna niezgoda.Często te nabyte umiejętności decydują o przeżyciu.
    Dziwie sie np ze lat temu parę zamarzała w lesie grupa licealistów bo nikt nie wpadł na pomysł by rozpalić ogień,lub nie wiedział jak /nawet nauczyciel który był z nimi/. Gdy wokoło pełno opału.Skutki tej "niewiedzy" tragiczne
    A choćby tez ostatnia afera w Bieszczadach.Gdzie młodzież z "grupy przetrwania?? wzywała pomoc GOPR bo nie potrafili się zachować w warunkach zimowych i wybrali w miejsce niewłaściwe na obozowisko.
    A czy decydują /te umiejętności/ o karierze i powodzeniu ?
    Chyba tak bo wielkie koncerny na całym świecie coraz częściej organizują szkolenia swojej kadry w takich ekstremalnych warunkach, gdzie wykazać się można pomyślunkiem,umiejętnością radzenia sobie w ekstremalnych warunkach,działaniem w grupie czy przywództwem.
    Kursanci są podpatrywani,obserwowani i oceniani,przez specjalistów A potem "tym co potrafią więcej"oferuje się wyższe stanowiska.
    Pełno jest ogłoszeń takich "sprawdzianów i szkoleń" Po co wiec są one robione.Nie pomyślałeś?
    Czy nie byleś jeszcze na takim "obozie szkoleniowym"

    OdpowiedzUsuń
  15. Akurat moi radzą sobie spokojnie, chociaż raczej w takie tarapaty nie popadną - nie muszą szkolić się na takich dziwacznych obozach :D
    Ale widzisz, pierwsze zetknięcie z chłopakami ze wsi było bolesne - narazili się na śmiech i już potem nie było nabijania się z "wiochy" i to miało dla mnie wartość o wiele większą niż wszelkie surwiwalowe bzdety - okazało się ze wiochę warto poznać i się jej nauczyć. A rozpalanie ognia? No cóż, po prostu go rozpalają :D
    A co miałem na myśli? Siekierą sobie drogi w życiu nie wyrąbią. :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Bardzo ciekawe wspomnienia z dzieciństwa. Myślę, że wiele dzieci dzisiaj nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić tylu atrakcji codzienności. Pod blokami zawsze "zakaz gry", dawne miejsca zabaw zabudowane - czy można się więc dziwić, że tak często spędzają dni przed komputerem? Tylko co to za dzieciństwo? Rzeczywiście, dobrze jest się czasem pokaleczyć, zgubić, odkrywać i odkrywać świat. Szkoda, że to se ne vrati.

    OdpowiedzUsuń


Kod do zamieszczania linków - wystarczy skopiować do komentarza, w miejsce XXX wstawić link, który chce się zaprezentować a w miejsce KLIK można wpisać jakiś tytuł, czy objaśnienie lub zostawić bez zmian. Linkiem może być adres strony tego lub innego bloga, adres jakichś treści (zdjęcie, film, wiadomość) z internetu. Może to być też adres komentarza do którego chcesz się odnieść. Znajdziesz go wtedy klikając prawym przyciskiem myszy na datę interesującego cię komentarza.

<a href="XXX" rel="nofollow"> <b>KLIK</b></a>