niedziela, 25 grudnia 2022

ALLAH AKBAR

MELBOURNE  -  Rok XI  -  Nr 71 (1373)







      
życie to kabaret
(grudzień 2022)

     

Wprowadzenie

      W swoim publicystycznym dorobku mam, między innymi, jedenaście krótkich satyrycznych opowiadań z gatunku political fiction. Trzecim z nich, ukończonym we wrześniu 2011, było opowiadanie zatytułowane „Allah akbar” i dzisiaj chciałbym przypomnieć je tym, którzy je wówczas przeczytali oraz zaprezentować tym, którzy go jeszcze nie znają.

     Co skłoniło mnie, aby do niego powrócić? Otóż sprawiły to spotkania prezesa Kaczyńskiego z tzw. „społeczeństwem”, a konkretnie niektóre wygadywane na nich przez niego brednie. Brednie, którymi dzieli się podczas tych partyjnych konwentykli z nieposiadającymi się z zachwytu i radośnie rechoczącymi, udającymi społeczeństwo pisowskimi aktywistami

     Aby przejść do konkretów, muszę cofnąć się do osoby... wieloletniego szefa amerykańskiego Federalnego Biura Śledczego (FBI), J. Edgara Hoovera (1895-1972). Tenże Hoover nie darzył przesadną sympatią kobiet, a ponadto często i gromko wypowiadał się przeciwko – jak to określał – seksualnej rozwiązłości i potępiał wszelkiego rodzaju odchylenia od tego, co – jak głosił – stanowiło seksualną normę. Pozując na autorytet w tej dziedzinie i wzorzec moralności, szef FBI był jednak ostatnią osobą, która miała prawo do tych tytułów pretendować, a to z tego powodu, że sam nie miał żadnego doświadczenia w relacjach z kobietami. Po prostu nigdy nie pozostawał w związku z żadną, ani trwalszym, ani choćby przelotnym. Jedyny bliski związek osobisty łączył go z jego zastępcą, pięć lat młodszym Clyde’m Tolsonem (1900-1975), którego najpierw awansował na to stanowisko po zaledwie kilkunastu miesiącach jego pracy w FBI, a następnie przepisał mu w testamencie cały swój niemały majątek. Tolson również był kawalerem i nie są znane jakiekolwiek jego bliższe relacje z kobietami. Obydwaj panowie, jak na szefów tajnej służby przystało, byli niesłychanie ostrożni i skrzętnie chronili swoją prywatność, toteż, aczkolwiek powszechnie uważano ich za homoseksualistów, nigdy im tego nie udowodniono. Zresztą kto byłby wówczas na tyle odważny, aby takie dociekania podejmować.

     Istnieją jednak świadectwa, które mogą stanowić poszlaki potwierdzające powyższe podejrzenie, a które zostały upublicznione dopiero po śmierci Hoovera i Tolsona. Popularna przed laty amerykańska modelka Lisa Stuart wspominała, że widziała ich siedzących w limuzynie, trzymających się za ręce i czule obściskujących. Z kolei emerytowany waszyngtoński policjant Joseph Shimon przypominał sobie pewnego taksówkarza, który powiedział mu, że wiózł obydwu panów, a ci podczas jazdy całowali się i oddawali niedwuznacznym pieszczotom. Ujawniły się również cztery osoby, które twierdziły, że Hoover przebierał się czasami w damskie sukienki. Innej poszlaki dostarczył były funkcjonariusz FBI Jimmy Corcoran, który utrzymywał, iż na prośbę młodziutkiego wówczas kolegi z Biura, właśnie J. Edgara Hoovera, wyciszył w policji stanowej jego sprawę, po zatrzymaniu go za seksualne molestowanie nastolatka w pociągu do Nowego Orleanu. Z kolei Don Smith, oficer policji w Los Angeles powiedział w rozmowie z dziennikarzem, że przesłuchiwani przezeń w 1969 roku w aferze pedofilskiej nastoletni prostytuujący się chłopcy zeznali, iż wśród ich klientów byli przebywający w Kalifornii na wakacjach Hoover i Tolson. Homoseksualizm Hoovera zasugerował nawet, w 1993 roku, prezydent Bill Clinton. Najistotniejszym jednak świadectwem wydaje się być to pochodzące od Monteen de Ruffin, żony znanego waszyngtońskiego psychiatry, Marshalla de Ruffina. Wyznał on jej, że zgłosił się niego Hoover, „mający poważny problem ze swoją seksualnością”. Później ujawnił małżonce, że szef FBI jest zadeklarowanym homoseksualistą. Po kilku sesjach z pacjentem powiedział jej z kolei, iż ten „panicznie boi się tego, że ktoś to odkryje”, toteż, aby odsunąć od siebie podejrzenia, „zamierza demaskować i tępić innych homoseksualistów”. I istotnie tak się stało, ponieważ Hoover polecił swoim agentom infiltrować ich środowisko, a także grupy walczące o równouprawnienie gejów oraz prostytutki, transwestytów i osoby uzależnione od pornografii, a sam wielokrotnie mówił publicznie o „seksualnych dewiantach”, prezentując siebie – jak wyżej wspomniałem – jako symbol seksualnej „normalności” i moralności.

     Amerykański profesor psychiatrii Harold Lief twierdził, że Hoover miał na tle swojej seksualności zaburzenia osobowości o charakterze narcystycznym, z elementami obsesji i paranoi, przejawiającymi się nadmierną podejrzliwością i sadyzmem.

     Z kolei pracujący w Stanach Zjednoczonych, a specjalizujący się w badaniach nad tożsamością seksualną i biologią płci, nowozelandzki profesor psychologii John Money, mając na uwadze osobowość i życie byłego szefa FBI, wprowadził do nauki jednostkę zwaną zespołem Hoovera. Jest to przypadłość osób cierpiących na problemy z własną seksualnością, które powodują u nich wrogość, a nawet nienawiść do innych ludzi. Sami pozują na autorytety i wzorce moralnej doskonałości, a ukrywając skrzętnie swoją seksualność, zwalczają u innych wszelkie jej przejawy, które nazywają rozwiązłymi. Zespół Hoovera dotyczy zatem w szczególności osób, które mają wpływ na życie innych, a więc przede wszystkim polityków i duchownych. Osoby takie, aby radzić sobie ze swoją nietypową seksualnością, mają nieustanną potrzebę niszczenia ludzi, w tym właśnie ze względu na ich płeć i seksualność.



     Teraz mogę już przejść do Kaczyńskiego oraz tego, co, między innymi, plecie na swoich „spotkaniach ze społeczeństwem”. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że miał on przez całe życie problemy ze swoją seksualnością i jej akceptacją, o czym bliżej w dalszej części. Jednocześnie na co dzień dostarcza wystarczającą ilość dowodów na to, aby dopatrzeć się u niego przejawów narcyzmu, obsesji i paranoi (por. wspomniany wyżej prof. Lief).

     Tu odwołam się do jednego z moich felietonów sprzed lat („Paranoja jest goła”, październik 2010). Przywołałem w nim słynną książkę dwóch wybitnych amerykańskich ekspertów, profesorów Roberta S. Robinsa i Jerrolda M. Posta, „Political Paranoia. The Psychopolitics of Hatred”, co tłumaczy się jako „Paranoja polityczna. Psychopolityka nienawiści” (Yale University Press, 1997). Autorzy wyliczają w niej objawy, które wykazują w działalności politycznej osobowości paranoiczne. Oto one (kursywą, podkreślone), wraz z przykładami odnoszącymi się do prezesa (pojedynczymi, ale można je przecież mnożyć w nieskończoność):

     - Paranoik święcie wierzy w determinujące bieg historii spiski. Kaczyński jest przekonany, że jego brat poległ w zamachu, w rezultacie spisku uknutego przeciwko niemu przez ówczesnych premierów Polski i Rosji, w którym maczały również palce inne osoby (m. in. ówczesny prezydent RP czy „mordy zdradzieckie”, ergo posłowie obecnej opozycji).
- Paranoik zna z góry „prawdę” i nagina fakty, szukając jej potwierdzenia. Jest w tym celu pochłonięty wyjaśnianiem rozmaitych wydarzeń. Tu wystarczy przywołać skandaliczne i jednocześnie żenujące działania Macierewicza i jego podkomisji oraz powtarzane za nimi przez prezesa rozmaite rzekome przyczyny tragedii smoleńskiej.
- Paranoik nie ma przeciwników, oponentów, rywali. Ma wyłącznie wyimaginowanych wrogów i dąży do ich zniszczenia. Tak właśnie traktuje Kaczyński polityków spoza własnego obozu, oskarżając ich całkowicie bezpodstawnie o nienawiść do Polski, niemieckość, prorosyjskość, a nawet o zdradę państwa.
- Nie potrafiąc się podporządkować woli innych, ani akceptować kompromisów, paranoik znajduje się w stanie nieustannej wojny, którą sam wywołuje. W politycznej karierze prezesa było ich mnóstwo. Otwiera je rozpętana za jego namową przez Lecha Wałęsę tzw. „wojna na górze”, a zamyka wojna trwająca obecnie.
- Paranoik jest nieufny nawet wobec ludzi lojalnych, życzliwych mu, czy darzących go przyjaźnią. Podejrzewa ich o knucie przeciwko niemu, albo wręcz o zdradę. Pokazały to działania Kaczyńskiego, podjęte niegdyś wobec Elżbiety Jakubiak, Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Marka Migalskiego i Pawła Poncyliusza.
- Paranoik jest przekonanym o swojej wielkości narcyzem, przecenia własne znaczenie. Uważa, że tylko on ma rację, nie dopuszcza różnicy zdań. Niedawne prezesowskie: „Tak naprawdę to nie ma na świecie ludzi dużo mądrzejszych niż ja” jest modelowym wręcz potwierdzeniem tej diagnozy.
- Paranoik jest przewrażliwiony na punkcie swoich niepowodzeń. Kaczyński nie potrafił się pogodzić z wyborczą porażką w roku 2010, czemu dawał wyraz choćby przez odmowę współdziałania z Bronisławem Komorowskim, który go pokonał. Ogłosił nawet publicznie, że nie poda prezydentowi ręki.
- Paranoik wyolbrzymia zdarzenia i wypowiedzi innych, dopatrując się w nich ataków. Długo przeżywa doznane przykrości, na ogół wyimaginowane. Nie potrafi wybaczać ich sprawcom, na których szuka pomsty. Nieustanne międlenie przez prezesa tego, co określa jako przemysł pogardy wobec swojego brata, czy oskarżanie krytyków tego ostatniego o współsprawstwo w „zamachu” smoleńskim oraz kierowanie pod ich adresem obelg i gróźb, stanowią znakomite tego przykłady.

     Wystąpienia Kaczyńskiego podczas jego wojaży po kraju potwierdzają przy tym ewidentnie, że jego obsesje mają podłoże seksualne, a konkretnie, wynikają z jego problemów z własną seksualnością (nie musi to być wyłącznie homoseksualizm). Polska znajduje się w niezmiernie trudnej sytuacji. Wojna za jej wschodnią granicą, zrujnowana opinia na arenie międzynarodowej, fatalne relacje z Unią Europejską skutkujące blokadą europejskich funduszy, wysoka inflacja i galopujące ceny, zrujnowane finanse państwa, to tylko niektóre przykłady poważnych kłopotów, o których powinien mówić ktoś, kto de facto jest w kraju tą osobą, od której zależy niemalże wszystko, bez zgody której nie podejmują decyzji ani marionetkowy prezydent, ani marionetkowy premier, ani marionetkowa większość parlamentarna, ani marionetkowy pseudotrybunał Przyłębskiej. Tymczasem o czym mówi prezes? Atakuje kobiety, osoby LGTB, bredzi o dwunastoletnich lesbijkach, drwi z osób transpłciowych i majaczy o „moralnej zgniliźnie”, eksportowanej do Polski przez „zdeprawowany Zachód”. Są to klasyczne wręcz przejawy zespołu Hoovera.

     Nie znam żadnych argumentów rozstrzygających, jakiej natury są problemy Kaczyńskiego z własną osobowością, własną seksualnością. Plotki o jego homoseksualizmie nie znalazły dotychczas wiarygodnego potwierdzenia, toteż skłonny jestem raczej przypuszczać, że cierpi on od najmłodszych lat na impotencję psychogenną, na co wskazuje jego brak jakichkolwiek osobistych relacji i doświadczeń z kobietami oraz ewidentna niechęć do nich. Jeżeli, oczywiście, pominąć pokutujący wciąż u niego, a pachnący już dzisiaj naftaliną zwyczaj całowania ich w rękę, co zapewne ma tę niechęć maskować.

     I takim właśnie jawi się on w moim opowiadaniu „Allah akbar”. Jak wspomniałem na wstępie, liczy ono sobie już jedenaście lat, toteż musiałem je w pewnych fragmentach uaktualnić. O ile bohaterami oryginału byli, obok samego prezesa, jego ówczesny rzecznik Adam Hofman, Allah i Mahomet, o tyle Hofmana zastąpił obecnie Radosław Fogiel (chociaż rzecznikiem już nie jest). Uaktualnić musiałem również niektóre sceny, monologi i dialogi, a konkretnie te z domu Kaczyńskiego oraz sprzed warszawskiego hotelu Mariott i tamtejszego Dworca Centralnego. Te z pałacu Allaha pozostały, poza jednym uzupełnieniem, bez zmian.

     Po powyższych poważnych rozważaniach proponuję moje opowiadanie, mając nadzieję, że wyobraźnia czytelników sprawi, iż czytając ten satyryczny utworek będą odnosić wrażenie, że oglądają filmową komedię.

down under


         ALLAH AKBAR
(remake)

        Motto:

 Z pokoiku wyszedł Zdzisio,
Gdzie do Lidki się sposobił,
I do Stasia mówi cicho:
- Stachu... Stachu...
- Co?!
- Jak to się robi?
(„Starych ni ma, chata wolna”, z repertuaru kabaretu Tey)


     Przewracał się z boku na bok, ale sen nie nadchodził. Mimo tytanicznych wysiłków tyrającej w pocie czoła policji, we wszystkich miejscowościach, które odwiedzał, docierały do niego okrzyki „będziesz siedział!” i ta przerażająca go, a pojawiająca się każdej nocy wizja, nie pozwalała mu zapaść w objęcia Morfeusza, jedyne, oprócz tych mamusi świętej pamięci, w które do tej pory w swoim długim życiu zapadał. W dodatku, gdy tylko przymykał oczy, pod powiekami ukazywał mu się Tusk w roli premiera, a to sprawiało, że z panicznego strachu oblewał go zimny pot. Fatalne samopoczucie pogarszał jeszcze pozbawiony zupełnie poczucia humoru suweren, który, poza partyjnym aktywem, nie pojmował jego pysznych dowcipasów o kobietach dających sobie w szyję he, he, he, o zmianie Władzia w Zosię i odwrotnie, he, he, he, o dwunastoletnich lesbijkach, he, he, he, czy też o „tranwers... jak to jest?”, he, he, he. A te zapowiadające nieszczęście sondaże? Siła złego na jednego. Próbował odpędzić koszmarne myśli, ale przeszkadzały mu w tym wwiercające się w uszy, irytujące go odgłosy dobiegające z legowiska Czarusia i Fiony.

     – Czaruś, daj spokój Fionie! Nie będziesz mi przemycał do mojego domu kulturalnej obcości i uprawiał w nim zgniłych obyczajów Zachodu! No i spać mi nie dajecie! – wykrzyczał w ciemność.

     Koty, wyraźnie niezadowolone z tej reprymendy, chwilę jeszcze pomruczały, po czym zapanowała błoga cisza. Nakrył głowę kołdrą, jednak zasnąć wciąż nie mógł. Poddał się, zapalił nocną lampkę i sięgnął na półkę z ulubionymi bajkami. Trafił na „Baśnie tysiąca i jednej nocy”, po czym zagłębił się w lekturze. Nagle usiadł gwałtownie i palnął dłonią w czoło.

     – Mam! No oczywiście! Że też wcześniej na to nie wpadłem! – sięgnął po telefon.

     Kiedy ochrona wprowadziła do sypialni zaspanego Fogla, ten spojrzał na niego zdumiony.

     – Co się stało? Dlaczego pan prezes... W dodatku tak po nocy...




     – Uczyłeś się przecież na piekarza, nie? No to nie marudź. Powinieneś być przyzwyczajony – przerwał mu opryskliwie, podając prześcieradło oraz ręcznik. – Tym się owiń, a z tego turban sobie zrób i jedziemy.

     – Jedziemy? Dokąd?

     – Na ulice Warszawy, do narodu, w głos jego się wsłuchać.

     – Ale dlaczego w tym? – Fogiel niezdarnie zawijał sobie na głowie ręcznik.

     – O Harunie al-Raszidzie słyszałeś?

     – Coś mi się kojarzy, jakiś szejk chyba. Z Al-Kaidy, czy coś takiego.

     – Żaden szejk. Z żadnej Al-Kaidy, nieuku. Kalif. Władca imperium arabskiego na przełomie ósmego i dziewiątego wieku – rzucił niedbale oczytany w „Baśniach” prezes. – Wraz ze swoim wiernym wezyrem chodził nocami po Bagdadzie i podpytywali lud, co sądzi o jego rządach. Wiesz, takie badanie opinii publicznej. No więc my zrobimy to samo, rozumiesz?

     – Aha, rozumiem, ale dlaczego ja? Dlaczego nie Bochenek? Przecież to on jest teraz rzecznikiem.

     – Oj, jakiś ty głupi. To proste, ja będę kalifem, a ty wiernym wezyrem. Z tą brodą jak raz na Araba wyglądasz, a ja sobie dokleję. Przecież znasz tę gładką i okrągłą jak księżyc w pełni gębę Bochenka. Jeszcze mi się podczas tych moich dzisiejszych spotkań z narodem w Zosię zmieni, he, he, he.

     – Ha, ha, ha – zarechotał usłużnie Fogiel, waląc się z udawanej uciechy dłońmi po udach. – Pan prezes, jak już coś powie, to można boki zrywać. Ale swoją drogą – zebrał się na odwagę – to powołanie na moje miejsce kogoś o takim nazwisku było z pana strony trochę złośliwe.

     – Nie twoja rzecz. A w ogóle to się zamknij i już nie odzywaj, bo zwykle bredzisz jak potłuczony i tym swoim gadaniem wszystko psujesz. Myślisz, że wywaliłem cię ot, tak sobie? Masz milczeć i tylko spisywać nazwiska i adresy. Koniec gołosłownej propagandy, czas na głos żywych ludzi. Wybory niedaleko, a tym właśnie głosem przygwoździmy totalną. Jedziemy pod Centralny, tam przecież zjeżdża się cała Polska.

     – Jak to tak? Bez ochrony? Bez policji? – Fogiel był przerażony, ponieważ przyszło mu do głowy, że przy prezesie może i on sam oberwać.

     – Zwariowałeś? Nikt mnie nie pozna, więc nie mam powodów bać się suwerena. A poza tym kto nam przy mili..., to znaczy przy policjantach prawdę powie. Zresztą Harun al-Raszid i jego wierny wezyr też sami po Bagdadzie krążyli i żadna krzywda im się nie stała.

     Kierowca prezesa podwiózł ich w pobliże Marriotta. Ledwie zdążyli wysiąść, kiedy podeszła do nich skąpo odziana, ale za to dobrze zbudowana, piersiasta blondyna, z ostrym makijażem na twarzy.




     – Aszhadu an la illaha ill Allah ła aszhadu anna Muhammadan abduhu ła rasul’ullah – przywitał ją prezes. Fogiel spojrzał na niego z mieszaniną zdziwienia i podziwu, ale posłusznie milczał.

     – Halo bojs. Hał du ju du? Ar ju stajing hija? – wskazała głową hotel. – Ar łi going tu jur plejs or tu majn?

     – Eee... Aj dont anderstent – wyjąkał prezes. Przypomniał sobie jednak natychmiast swoją identyczną, niezdarną odpowiedź na powitanie premiera Davida Camerona dziesięć lat wcześniej, toteż wolał już dłużej kalifa Bagdadu nie udawać.

     – Eee... Proszę? – dodał szybko.

     – O, mówicie po polsku. Mieszkacie w Marriotcie? Idziemy do was, czy jedziemy do mnie? – dama nieciężkich obyczajów również czuła się pewniej w rodzimym języku.

     – Jedziemy? A po co? – prezes wyglądał skonfundowanego.

     – Jak to po co? Na balecik – wykonała znaczący ruch biodrami i zafalowała wyzywająco obfitym biustem.

     – Eee... Nie, dziękujemy... Eee... My... my nie tego... – prezes oblał się rumieńcem.

     – Rozumiem, to ja zadzwonię po koleżankę – wyciągnęła z torebki telefon.

     – Panie prezesie, a może by tak... – Fogiel zniżył głos, ale natknął się na wzrok prezesa i zamilkł.

     – Eee... Nie... my... my... – ten wzbraniał się niezgrabnie.

     – Geje, co? – spojrzała na nich z niechęcią.

     – Nie, skądże znowu – prezes zarumienił się ponownie. – Myśmy tylko chcieli, eee... chcieliśmy zapytać, jak się pani żyje w tym kraju i dzięki komu tak dobrze.

     – Cooo? Co wy, kurwa, Centrum Badania Opinii Społecznej? A poszli mi stąd, wypad, tu się pracuje – oddaliła się pospiesznie, a oni, owinąwszy się ciaśniej prześcieradłami, powędrowali w noc, w kierunku Centralnego.

     Z dworcowej hali wytaczała się właśnie grupa młodych ludzi w biało-czerwono-zielonych szalikach, śpiewających fałszywie, acz gromko: „Gdybym jeszcze raz / Miał urodzić się / Znów bym tobie Legio / Oddał życie swe!”. Wracali z wyjazdowego meczu swojej drużyny.

     – O, patrioci – ucieszył się Fogiel. Prezes też nie posiadał się z radości.

     – Lepiej nie mogliśmy trafić. No, to do dzieła. Tylko pamiętaj, gęba na kłódkę, wyłącznie nazwiska i adresy. Głos żywych ludzi nam potrzebny.

     Podeszli do kibiców.

     – Dobry wieczór panom – prezes skłonił się uprzejmie. – Jak humory po meczu? Wygraliśmy oczywiście.

     – A ty co, ciapaty? W ryja chcesz? Wypierdalaj – jeden z zagadniętych najwyraźniej nie znajdował się w promiennym nastroju.

     – No co też pan. Porozmawiać chciałem. Fajne szaliki. I piosenka też fajna, taka patriotyczna – prezes sprawiał wrażenie nieco speszonego, ale postanowił przejść do porządku nad szorstkim raczej tonem głosu kibica.

     – Porozmawiać? A o czym, kurwa, ja mam z tobą gadać, szmatogłowy? – zainteresował się młody człowiek, nadal bez przesadnej kurtuazji.

     – No, na przykład, jak wam się żyje w tym kraju i dzięki komu tak dobrze – prezes wciąż udawał, że nie dopatruje się u swojego interlokutora braku taktu.

     Ten nie zdążył zareagować, gdyż daleko posuniętą przezornością wykazał się inny kibic.

     – Uważaj Lutek, to prowokacja jakaś, kurwa, jest. Nasłani są, może z Al-Kaidy – podsunął ostrzegawczo koledze.

     – Ożesz ty, kurwa, nasłani? Gadaj kozojebco, z Al-Kaidy jesteście? – rozmówca prezesa zatrząsł się z patriotycznego oburzenia.

     – Ależ skąd, panowie, my rodacy, tak się tylko przebraliśmy, dla niepoznaki – ten poczuł, że zaczyna się pocić, a grunt usuwa mu się spod nóg.

     – Dla niepoznaki się przebrali, kurwa ich mać. Nie mówiłem Lutek, że to prowokacja? Pewnie Tusk ich nasłał, albo ta cała Unia Europejska czy inne szwaby.

     – Jakie szwaby? Jaka Unia? Jaki Tusk? O, pamiętacie? „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”, he, he, he – prezes gorączkowo usiłował wkraść się w łaski przedstawicieli suwerena. – Przyjrzyjcie mi się, to przecież ja – zdesperowany i coraz bardziej przerażony zaczął odklejać brodę i odwijać z głowy ręcznik.

     – Nie słuchaj Lutek. W ryja go! I pod obcasy! A ja tamtego! – Lutek spełnił życzenie kolegi niezwłocznie i prezesa ogarnęła ciemność.

     Trwała czas jakiś, po czym nagle spłynęła na niego światłość, a wraz z nią dosiadający rosłego wielbłąda jeździec w białym burnusie i takiej samej kefiji na głowie.

     – No, wystarczy tego wylegiwania się, bracie. Wstawaj. Jedziemy.

     – Dokąd?

     – Do Raju.

     – Cooo? Do Raju? Czy to znaczy, że ja nie żyję?

     – W rzeczy samej. Po żywego bym się przecież nie fatygował.

     Prezes dźwignął się ostrożnie z ziemi, spostrzegając jednocześnie leżącego nieruchomo w kałuży krwi Fogla.

     – A on?

     – Żyje, chociaż stan ciężki. Ale karetka w drodze. No, dość tego gadania. Jedziemy – wciągnął go na wielbłąda i oderwali się od ziemi.

     Było to bardzo szybkie bydlę, ponieważ w mgnieniu oka znaleźli się u bram prowadzących do wielkiego, nieziemskiej urody parku, w głębi którego stał wspaniały pałac. Jeździec skropił prezesa wonnościami i pouczył:

     – Zaraz staniesz przed obliczem Allaha, który zadecyduje o twoim dalszym losie. Aha, ten gość obok niego, to prorok Mahomet. Allah bardzo go sobie ceni, więc lepiej mu się nie narażaj.



     Weszli do pałacu i jeździec poprowadził prezesa do ogromnej komnaty, w której na złotym, wysadzanym szlachetnymi kamieniami tronie zasiadał siwobrody starzec, przyodziany w białą szatę i takiej samej barwy turban. Nieopodal, na miękkiej pufie siedział rumiany grubasek, w szacie barwnej, gęsto przetykanej klejnotami. Pulchnymi upierścienionymi dłońmi sięgał nieustannie do kryształowej misy z bakaliami, które łapczywie wpychał do ust. Po prawej stronie tronu usytuowane były bogato rzeźbione, hebanowe drzwi, a na nich srebrna tabliczka z napisem „Dżannah”. Czarna tabliczka na skromnych, nieheblowanych drzwiach po stronie lewej informowała: „Dżahannam”.

     – La illaha il Allah! – zakrzyknął jeździec i runął na kolana, po czym zaczął tłuc czołem o mozaikową posadzkę.

     – Allah akbar, Allah akbar – poszedł w jego ślady prezes, ciesząc się w duchu z tego, że „Baśnie tysiąca i jednej nocy” stanowiły jego ulubioną lekturę.

     - Powstańcie bracia – rozkazał Allah, po czym odprawił jeźdźca gestem ręki. – Ty zaś podejdź bliżej.

     Przez dłuższą chwilę trwała cisza, zakłócana mlaskaniem proroka, wciąż bezwstydnie obżerającego się bakaliami. Z nawyku mlaskał również prezes, toteż Mahomet popatrywał na niego koso podejrzewając, że ten go przedrzeźnia.

     – Niedobre życie wiodłeś, bracie – odezwał się wreszcie Allah, a on poczuł przebiegający przez jego kręgosłup zimny dreszcz. – Bardzo niedobre. Pełne fałszu i obłudy. Nienawiścią się w nim kierowałeś, kłamstwem. I żądzą władzy grzeszną, chociaż jej sprawować nie potrafiłeś. Powinniśmy cię w otchłań piekielną strącić na potępienie wieczne, ale nie uczynimy tego, boś winy swoje odkupił.

     – Ja? A czym? – zainteresował się prezes, ponieważ żaden akt odkupienia nie przychodził mu jakoś do głowy.

     – Nie przerywaj, bracie, kiedy Allah mówi – ostro przywołał go do porządku Mahomet. – W jego obecności wolno ci tylko słuchać i odpowiadać na pytania.

     – Wybacz mu, bracie – załagodził sytuację Allah. – Nowy jest, nie zna jeszcze obyczajów naszych. Odpowiemy mu. Otóż odkupiłeś przewinienia swoje śmiercią męczeńską z rąk giaurów.

     – Ja? – prezes zapomniał się ponownie, prorok syknął niecierpliwie, jednak Allah uspokoił go gestem dłoni. – Ja? To jakaś pomyłka. To brat mój, bliźniak, w dokonanym na niego zamachu poległ męczeńską, a przy tym bohaterską śmiercią na polu chwały Katynia 2010.

     – Nie jest nam znany ani brat twój bliźniak, ani okoliczności śmierci jego. Nie ma go wszelako wśród nas, więc mylisz się zapewne. Ty zaś jesteś tutaj, boś życie za wiarę oddał, a wydarli ci je niewierni. Wprawdzie za wiarę w siebie jedynie i troszeczkę też w Błaszczaka, ale lepsza taka, niż żadna. Na nagrodę zatem zasłużyłeś. Mahomecie, bracie mój... – skinął na tamtego.

     Prorok podniósł się niechętnie z pufy, złożył Allahowi głęboki ukłon, po czym ujął prezesa pod ramię, ten zaś podreptał z nim posłusznie, chociaż zdawał się być nieco zaniepokojony. Mahomet poprowadził go do drzwi z napisem „Dżannah” i uchylił je. Rozścielał się za nimi ogród wspaniały, kwiecia pachnącego pełen i drzew owocami brzemiennych, wśród których, przy dyskretnych dźwiękach lutni, kusząco pląsał tłumek nagich, nadzwyczaj seksownych panienek. Inne, równie ponętne, wylegiwały się w licznych ogrodowych altanach.




     – To nasze hurysy, bracie, zawsze dziewice. Niezłe laski, co? – prorok pochylił się konfidencjonalnie do prezesowskiego ucha, ale zaraz spoważniał. – Niezależnie od tego, ile razy spać z nimi będziesz, cnotliwymi pozostaną. Masz prawo do siedemdziesięciu dwóch. Wybieraj.

     Prezes, nie tylko nie okazał zainteresowania, ale nawet, po raz trzeci tej nocy, oblał się rumieńcem i skromnie spuścił oczy.

     – Eee... Ja...

     – Co?

     – Eee... Wolałbym nie. Eee.. Ale przecież mogę czymś innym się zająć. Na przykład... Eee... O, może w ogrodzie coś... Trawniki strzyc, kwiatki podlewać, owoce zrywać... Umiem też konfitury usmażyć, kompot ugotować...

     – No co ty, bracie. To są ich zajęcia – prorok wskazał na hurysy. – Wybieraj, nie będziemy tu tak sterczeć w nieskończoność.

     – Eee... Ja tego... Ja nie potrafię.

     – Co znaczy – nie potrafię?

     – No... Nie tego... Nie umiem.

     – Czego nie umiesz?

     – No... Tego... – prezes wyglądał na coraz bardziej zmieszanego.

     – Cooo? – Mahomet nie umiał ukryć zdumienia. – Na Allaha, chwała niech będzie Panu, jakżeś ty się uchował, bracie?

     – Eee... No, jakoś tak wyszło.

     – Żadna ci się nie trafiła, bracie? Nigdy?

     Prezes pokręcił tylko głową, ale nagle ożywił się.

     – Po prawdzie była taka jedna niedawno. To znaczy stosunkowo, przepraszam za wyrażenie, niedawno. Jola Szczypińska, nasza posłanka. Szalała za mną. Do tego stopnia nawet, że ciasteczka mi piekła i przynosiła na Nowogrodzką.

     – Ciasteczka, powiadasz... Hmmm... I nigdy cię nie skusiło? No wiesz...

     – Eee... Jakoś nie. Wie Mahomet, dla mnie najważniejsza jest Polska. Zresztą ta Jola którejś nocy poszła w tango z księdzem i różą w zębach, potem w hotelu poselskim wylądowali, no i sam prorok rozumie.

     – Rozumiem, zostałeś zdradzony o świcie.

     –Taaa – posmutniał prezes, ale chciał jakoś zatrzeć złe wrażenie. – O, jeszcze coś. Miałem takie odkrycie towarzyskie.

     – Też niewiasta?

     – Bardzo światła niewiasta. Prawie jak ja i też jest prezesem.

     – I co? Też nic?

     – Nie, nie, to naprawdę tylko moje odkrycie towarzyskie było. Fakt, że ważniejsze od Szczypińskiej, bo tamta jedynie te ciasteczka, a ta gotuje, że palce lizać. Jakie schabowe, jaki bigos, a pierogi, chociaż ruskie, mmm – prezes pogładził się po wydatnym brzuchu. W każdym razie ja nigdy nie... Eee... Nie tego... I naprawdę nie umiem – zakończył desperacko.

     – Hmmm... Przykra sprawa. Nie przejmuj się jednak. To znowu nie taka wielka sztuka, a one – Mahomet kiwnął głową w kierunku dziewic – naprawdę potrafią grać w te klocki. Nauczą cię.

     – Eee... Nie... Dziękuję, jednak wolę nie.

     – No cóż, jak sobie życzysz, bracie, ale wobec tego co my mamy z tobą zrobić? Nie możesz tu zostać bez hurys.

     – Allah wspominał, że piekło jakieś macie.

     – Owszem – prorok wskazał na drzwi z napisem „Dżahannam” – ale nie polecałbym. Warunki dość surowe tam panują.

     – Nie szkodzi. Może jakoś sobie poradzę. Ale czy mógłbym poprosić o szczegóły?

     – Naturalnie. No więc upał straszliwy, bo ogień piekielny płonie nieustannie. Poza tym bijące pioruny, wrzątek, gorąca smoła, węże, skorpiony, pająki jadowite, smaganie kijami i łańcuchami, łamanie kołem i maczugą, kolce za paznokcie, jaja w imadło... Wyliczać dalej, bracie? Łącznie to około siedemdziesięciu rodzajów tortur.




     – Jaja w imadło? Skorpiony i pająki? Smoła gorąca? Eee... Nie... W takim razie wolę nie... – prezes wygladał na przerażonego. – O, a może czyściec?

     – Nie prowadzimy, niestety. Więc na co w końcu się decydujesz, bracie?

     – Eee... Sam nie wiem... Zaraz, zaraz, a transfer nie jest możliwy?

     – Transfer?

     – No, do innego Raju, chrześcijańskiego na przykład. Bo ja to tutaj naprawdę przez pomyłkę. Ja Polak jestem i katolik – ożywił się ponownie. – O moim czcigodnym beneficjencie, ojcu Rydzyku Mahomet musiał przecież słyszeć.

     – Nie, nie słyszałem. Kto to taki? Prorok jakiś?

     – Wielki prorok, a nawet święty. Z niepokalanego poczęcia naszej byłej posłanki z Torunia, Anny Sobeckiej zrodzony.

     – Też nie słyszałem, a czyj to duch na nią zstąpił?

     – Mikołaja Kopernika, wie Mahomet, tego, co to wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię.

     – Obiło mi się o uszy, ale to był plagiator, ponieważ przed nim Allah był to uczynił.

     – Być może – prezes wolał uniknąć sporu w tak drażliwej sprawie. – W każdym razie ten Kopernik w Toruniu się urodził. Po kilku stuleciach duch jego z odwiedzinami w rodzinne strony wstąpił, no i zstąpił przy okazji na Sobecką. Ta, wraz z mężem Witoldem, udała się brzemienna na osiołku do Olkusza, gdzie w jednej z tamtejszych szopek powiła na sianku dziecię, sześć lat od niej starsze zresztą, i dała mu imię Rydzyk. Razem wysłuchali kilku pieśni w wykonaniu chóru miejscowych pastuszków, przyjęli stosowne upominki od przejeżdżających akurat przez Olkusz trzech koronowanych głów, po czym powrócili do Torunia i po dzień dzisiejszy tam mieszkają, a Rydzyk cuda swoje czyni.

     – Sześć lat starsze, powiadasz. No tak, my, prorocy, nie takie cuda czynić potrafimy. Ale z tym transferem to nie da rady, bracie. Skoro już do nas trafiłeś, musisz tu zostać. Konwencję podpisaliśmy. Oni prosili. Boją się, że jak im kogoś podeślemy i opowie tam, jak jest tutaj, wszyscy mężczyźni im do nas zwieją – spojrzał na prezesa w zamyśleniu. – No, może nie wszyscy, ale prawie. Zresztą nam to też jest na rękę. Nie chcemy, aby nasze dziewice stały się towarem reglamentowanym. Wybieraj zatem, one, czy Dżahannam?

     – Nieee!!! Nieee!!!

     – Panie prezesie, panie prezesie, co się dzieje? – nad łóżkiem pochylał się zatroskany ochroniarz. – Całą kołderkę pan skopał. O, i koszulka nocna mokra, i prześcieradełko też, a fe, znowu pan zapomniał pampersika założyć. Ale cóż to tak wystraszyło naszego prezesunia kochanego? Przecież nic mu nie grozi. Bezpieczny jest, jak u świętej pamięci mamusi za piecem. Tu, w środku czuwa nas dwunastu, nie licząc przygotowującej prezesowi śniadanko pani magister Przyłębskiej. Na niebie krążą dwa Black Hawki z antyterrorystami na pokładach, sześć dronów rozpoznawczo-bojowych Bayraktar, rzecz jasna wszystkie uzbrojone, oraz myśliwiec F-16. Za domem ulokowana jest bateria Patriotów z obsługą, a wokół domu rozpościerają się pola minowe. Najbliższą okolicę patroluje uzbrojony po zęby pluton policjantów pieszych, a ponadto ośmiu dalszych na motocyklach, sześciu na koniach i cztery radiowozy z załogami. Przed domem stoi również nowiuteńki południowokoreański czołg K2, armatka wodna Tajfun IV, a nawet sam komendant główny policji, wyposażony w granatnik przeciwpancerny RGW-90. Poza tym, obok nich, w pełnej gotowości czekają dwa zastępy straży pożarnej w specjalistycznych pojazdach i ambulans. No już, już, nie boimy się, nie boimy – uspokajająco głaskał prezesa po zroszonym potem czole.

     Ten usiadł, wciąż drżąc z przerażenia. Za oknem bielał świt. Na nocnym stoliku nadal paliła się lampka, a na podłodze obok łóżka leżały otwarte „Baśnie tysiąca i jednej nocy”.

(Melbourne, wrzesień 2011; aktualizacja grudzień 2022)

        






 


 
   





Przeczytałeś? Zgadzasz się poglądem autora? Uważasz, że warto by i inni przeczytali?
Kliknij w poniższy przycisk.


9 komentarzy:

  1. Autora tego tekstu nie muszę chyba przedstawiać. Kiedyś częściej przedstawiał na tych łamach swoje felietony - ale pozostając na antypodach, nie zapomniał o nas.

    OdpowiedzUsuń
  2. Felieton znakomity jak wszystkie Autora, aktualizacje smakowite :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Myśli Paradoksalne
    18 lipca 2020 ·

    Sąsiad, wpadając niespodziewanie,
    Zwłaszcza gdy sobie ciut golnie,
    Zawsze zadaje mi to pytanie:
    Kiedy to wreszcie pierdolnie?

    Co dzień się zmiany wprowadza nowe,
    Czyniąc to dość nieudolnie.
    Sąsiad się ciągle łapie za głowę:
    Przecież to zaraz pierdolnie.

    Ja mu tłumaczę, że taką władzę
    Wybraliśmy dobrowolnie,
    A on mi na to: Nic nie poradzę,
    Ale to wkrótce pierdolnie.

    Tak jak przed laty, proces odnowy
    Musi się zacząć oddolnie.
    Naród po rozum pójdzie do głowy,
    I w końcu wszystko pierdolnie.

    Z tego powodu logiczny wniosek
    Nasuwa się mimowolnie:
    Gdy prawda dotrze do miast i wiosek,
    Wtedy to z hukiem pierdolnie.

    Koła historii, jak uczą dzieje,
    Toczą się szybciej lub wolniej,
    Lecz każdy reżim, mam tę nadzieję,
    Wcześniej czy później pierdolnie.

    Wybaczcie, proszę, że poemacik
    Zakończę nieco frywolnie,
    Ale pocieszyć pragnę współbraci,
    Że to niebawem pierdolnie
    .

    autor: Wojciech Dąbrowski (nie Młynarski, jak błędnie podają w sieci)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ??? Nie usunalem tego komentarza i sadze, ze ten ktory go usunal, uczynil to przez pomylke. Ja w kazdym razie nie dopatrzylem sie w nim niczego zlego, a wrecz przeciwnie, byl dla mnie nad wyraz sympatyczny.
      Autor

      Usuń
    2. Ja też niczego nie usuwałem.
      No więc sprawa zaczyna się robić ciekawa! 😉😊

      Usuń
    3. To nie chodzi o autora komentarza?

      Usuń
    4. Przyznaję bez bicia - wpis został usunięty przeze mnie (autor komentarza).
      Poza pochwałą talentu i swady Autora opowiadania, było też wypowiedziane moje noworoczne życzenie, a przecież życzenia spełniają się tylko te, co w myśli... więc... 😉😁
      Pozdrawiam wszystkich w Nowym Roku!

      Usuń


Kod do zamieszczania linków - wystarczy skopiować do komentarza, w miejsce XXX wstawić link, który chce się zaprezentować a w miejsce KLIK można wpisać jakiś tytuł, czy objaśnienie lub zostawić bez zmian. Linkiem może być adres strony tego lub innego bloga, adres jakichś treści (zdjęcie, film, wiadomość) z internetu. Może to być też adres komentarza do którego chcesz się odnieść. Znajdziesz go wtedy klikając prawym przyciskiem myszy na datę interesującego cię komentarza.

<a href="XXX" rel="nofollow"> <b>KLIK</b></a>