środa, 31 października 2012

TU154 - Kuchnia - Tajemnice.

autor



Czy ja mam swoje nerwy niszczyć na takich łajdaków jak Jarosław Kaczyński czy kretynów-redaktorów „Rzeczypospolitej” ?. Czy nie lepiej swoje emocje ulokować zupełnie gdzie indziej np.

           Dziś kupiłem solidną golonkę a od wczoraj kisi się zrobiona 
           moja kapucha kiszona. Jedno i drugie są przeznaczone do ściśle
           określonego celu.
Ciekawi mnie od szczenięcych lat tematyka lotnicza i okrętów podwodnych. Gdzie tylko mogłem to próbowałem się wkręcić i podejrzeć ile się da. W roku 1968 latałem śmigłowcami i jednym samolotem typu AN.         
           Golonka została wtłoczona w garnek i zalana ciepłą wodą
           odpowiednio kwaśna i nafaszerowana przyprawami. Kapucha
           juz dwukrotnie była „odpowietrzana” i juz sympatycznie w
           chałupce śmierdzi.
O wiele lepsze doświadczenia mam z okrętami. Byłem na pokładzie radzieckiego okrętu podwodnego na wyspie Uznam w Bazie Pennemunde /ta od V-1 i V-2/.          
           W sobotę powinna być dobrze ukwaszona kapucha jak i
           zamacerowana goloneczka i wtedy przystąpimy do drugiego
           etapu.
Bardzo ciekawym doświadczeniem był pobyt na rosyjskim niszczycielu floty bałtyckiej stacjonującym w Kaliningradzie.          
           Golonka będzie dokładnie wysuszona i natarta świeżymi
           ziołami; majerankiem, bazylią, zielem angielskim oraz
           otłuszczona olejem i będzie sie opalać w piecu gazowym z 1.5
           godzinki w niezbyt wysokiej temperaturce – np. 170C.
Z racji zainteresowania związanego także z 10-cio letnią służbą wojskową oraz techniką wojskową mam przekonanie o nieco lepszym zrozumieniu niektórych spraw. Tragedia Smoleńska i sam samolot wywołał moją ciekawość z którą na blogu się nie ujawniałem.            
           Golonka po wstępnym opieczeniu wyląduje w niewielkiej ilości
           wody do stanu prawie miękkiego. Wg. Smaku wody można
           wykapować czy jeszcze czegoś nie dołożyć np. czosnek, sól itp.
Bajeczka zza Wielkiej Wody; Air Force one – poza wszelkim protokołem, po cichutku, z drugiej strony wchodzi do samolotu prezydenta Stanów Zjednoczonych 3-4 osobowa ekipa których nie pokaże żadna telewizja, nie zacytuje żaden dziennikarz, żadne zdjęcie nie ukaże się w prasie. Siadają przy swoich radarach, celownikach i guzikach.
             .......a teraz razem, warstwa kapusty a na niej golonka po
            czym przysypana następną warstwą kapusty, lekko posypać
            kminkiem i ostrą przyprawą do kurczaka. Kostka bulionu
            rozpuszczona w szklance wody – chlust do środeczka.

Po starcie włączają ochronę bierną i odbezpieczają ochronę czynną. /w latach 80 jakiś mechanik po naprawie samolotu nieświadom startującego prezydenckiego samolotu i bez radia wystartował ze sportowego lotniska w powietrze kilkadziesiąt kilometrów od miejsca startu Air Force One i niestety został w kilkanaście sekund zestrzelony/.
            .......bul, bul, bul, - goloneczka dochodzi w kapustce. Uwaga –
            teraz już nie można ruszać ani kapuchy ani golonki a można
            jedynie dolewać wody.

TU154M – tajemnice.
Wiadomo, że samolot który uległ katastrofie był samolotem wojskowym do przewożenia VIPów.
Samolot był serwisowany na terenie Rosji. Podejrzewam, że nie ze względu na zaawansowana technikę ale ze względu na zamontowane na pokładzie systemy obronne.
Nigdy nie dowiemy się jakie ale jest rzeczą wiadomą o 2 systemach obrony zwanych potocznie bierną i czynną.
            Po ok.2 h golonka winna być mięciutka a smaki się przenikną.
            Robimy ziemniaczki pieczone, zapraszamy gości bo całej
            golonki nie zjemy, kupujemy dobre wino i popołudnie w
            dobrym humorze mamy zapewnione.
Nie byłem zdziwiony w momencie pierwszego komunikatu o znalezieniu na miejscu katastrofy śladów materiałów wybuchowych. Czekałem na kolejny komunikat o wykryciu promieniotwórczego skażenia terenu i elementów obrony czynnej np. rakiety powietrze - powietrze. Podejrzewam że jeżeli na pokładzie samolotu były elementy obrony czynnej to zostały i tak przez Rosjan po katastrofie zdemontowane.
            Napiszę jak sie udała golonka chociaż już śmiem stwierdzić, że
            nie ma prawa się nie udać.









wtorek, 30 października 2012

Niewypał Kaczyńskiego

Refleksje - Niewypał Kaczyńskiego
Refleksje po 60-ce, Okiem emeryta, Niewypał Kaczyńskiego






    No i stało się, co się w końcu stać musiało. Balon pisowskiej głupoty przekłuł sam prezes Zbawiciel. Tylko idiota na podstawie niesprawdzonych informacji, odkrywa przyłbicę i pokazuje swe prawdziwe oblicze.



   Facetowi, potocznie zwanemu redaktorem się nie dziwię. A jeżeli jeszcze ten "redaktor" nazywa się Cezary Gmyz - to komentarze są zbyteczne. Rzecznik prasowy Prokuratury Generalnej, Mateusz Martyniuk pytany przez dziennikarza, czy na wraku wykryto trotyl, odpowiedział, że "detektory wykryły we wraku pewne substancje wysokoeneregetyczne, ale źródła ich pochodzenia mogą być różne i za wcześnie na formułowanie wniosków, na które trzeba poczekać do zakończenia badań."

    Ta krótka, rzeczowa informacja wystarczyła Gmyzowi by wywiązać się z zadania i dostarczyć swemu szefowi "niezbitego dowodu " na zamach. Szefowi radość z oczu biła, skrzydła u ramion zaczęły rosnąć. Ruszył więc do ostatecznego ataku na osobistego wroga.

    Padły więc słowa mocarne, takie jakie tylko z ust prawego i sprawiedliwego paść mogą. Zdemaskował matactwa i knowania! Zbrodnię nazwał zbrodnią a morderstwo morderstwem. I zapałał też słusznym gniewem, żądając postawienia winnych pod pręgierzem. Pewnie dla uciechy moherowej gawiedzi. Zasłużyła sobie wiernością i bezgranicznym (właściwie powinno być - bezrozumnym) oddaniem, na chwilę radości przy rozszarpywaniu żywcem zbrodniarzy.


    Niestety, nawet wśród wypróbowanych bojowników o IV RP mogą ukrywać się tchórze. Wystarczyło, że Prokuratura Generalna wydała jakieś oświadczenie (oczywiście kłamliwe), by wojownicy spod znaku "Rzeczpospolitej" podwinęli ogony jak kundle i przyznali się do błędu.

"Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały" - napisała redakcja "Rzeczpospolitej" w materiale pod tytułem: "A jednak nie można wykluczyć materiałów wybuchowych" zamieszczonym na stronie rp.pl .

    Po takim tytule powinny być jeszcze wyraźnie powiedziane, że chodzi o materiały wybuchowe, które posłużyły do zamordowania prezydenta i 96 innych osób. Nie wiem jak z tego niedomówienia "redaktor" Gmyz wytłumaczy się prezesowi?

     Jedno jest pewne - prezes nie zamierza przed nikim się tłumaczyć  ze swoich stanów emocjonalnych. Bowiem kłamstwem i nadużyciem nikt tego nie ma prawa nazywać. Wszak jedynym depozytariuszem prawdy jest Jarosław Zbawiciel.

    Prezes komentując wcześnie samobójstwo chorążego Musia tak powiedział:- "...zabójstwo wysoce prawdopodobne".

    Komentując prezesa powiem tylko słowami z jego języka - choroba umysłowa wysoce prawdopodobna.




poniedziałek, 29 października 2012

Uprzejmie donoszę !!! /25/

autor



Uprzejmie donoszę, że w przeszłości często używałem powiedzenia o naszym, polskim miejscu w świecie „10 lat za murzynami”. Po wejściu do Unii Europejskiej, jadąc na zachód autostradą, robiąc tam zakupy w sklepach wielkopowierzchniowych, porównując sortyment, dostępność towarów i usług czułem jak „lata za murzynami” sie redukują. Gdyby nie ta zasobność kieszeni........ .
Ostatnie „odkrycia” w Holandii postawiły nowe znaki zapytania.
- Tato, wstawaj, idziemy do biblioteki bo twoja wnuczka ma do wymiany książki i filmy. Nigdzie nie idę – odpaliłem, fajnie mi sie leży i czuję jak wędzi sie sadełko.
- Tato chodź, będziesz miał temat na bloga....... . Bez przekonania zwlokłem się i polazłem, niedaleczko.
Przy wejściu pierwsze zaskoczenie. Bramka jak w sklepie aby ktoś nie wyniósł towaru zapominając zapłacić. Powierzchnia biblioteki przeolbrzymia, na moje oko ok. 1000M2 z czego część dla dzieci to co najmniej 200 m2. Zaskoczenie drugie to regały które są do wysokości 170 cm. Dla dorosłych i ok. 140 cm. dla dzieci a na 2-3 górnych półkach książki są ustawione frontem do czytelnika. Ponadto znajdują się dwa inne pomieszczenia; jedno to czytelnia a w drugim jest 6 komputerów na których można znaleźć książkę, która znajduje się w tej bibliotece lub spowodować jej sprowadzenie.

Nasza wnuczka ma równiutko 5 lat a więc jeszcze nie czyta ani nie pisze chociaż podpisać się potrafi. Z książkami i filmami /wszystkie z naklejonymi kodami kreskowymi/ pod pachą pomaszerowała do szafy przypominającej bankomat, podstawiła sobie podnóżek i po kolei zaczęła wkładać do automatu książki i filmy. /zdjęcie nr 1/ Po sekundzie automat zagarniał książkę i wyświetlał na ekranie autora, tytuł oraz OK. lub kwotę do zapłaty za przetrzymanie książki lub filmu/płyty. Po zakończeniu operacji oddawania książeczek rozpoczęło się wybieranie książek i filmów w ilości i w ramach posiadanego, płatnego abonamentu /zdjęcie nr 2/.
Po zakończeniu wyboru podeszła do innego ustrojstwa /zdjęcie nr 3/ i po kolei, po jednym wydawnictwie kładła na blat stołu a skanery odczytywały autora i tytuł wydawnictwa /zdjęcie nr 3/. Po skończonej rejestracji wypożyczeń wydrukowany został zestaw wszystkich wypożyczonych pozycji wraz z datami zwrotu w zależności od rodzaju abonamentu.
Byłem zdumiony rozwiązaniem praktycznie intuicyjnym i samodzielnym do realizacji przez takiego małego 5-cio letniego bąbla. ...........jak to napisałem na początku - czułem jak „lata za murzynami” sie redukują.......hm, na pewno ?.

Uprzejmie donoszę, że jak to bywa z okazji każdych urodzin w tym także z tak okazałej rocznicy jak 5 rocznica urodzin, zleciała się cała holenderska rodzina na polskie żarcie. Po zaaplikowaniu jajek w sosie tatarskim ,/ciekawe czy Tatarzy o takim sosie słyszeli/ rybie po grecku, / ciekawe czy Grecy o takiej rybie słyszeli/ i barszczu czerwonym z krokiecikami rozpoczęto działalność rozrywkową przy muzyce i dobrym winie. Córcia ma takie coś z pamięcią w co się wgrywało melodie. Z boczku były 2 głośniki bezprzewodowe które można było oba lub jeden w każdej chwili zabrać w dowolny punkt domu i tam słuchać. Do tego mały pilocik działający także w całym domu – słowem nic szczególnego. Córka wie, że jestem pies na nowinki, oświadczyła, że może przez swojego smartfona znaleźć każdy utwór muzyczny jeżeli tylko kiedykolwiek trafił do sieci, każdy, znaczy miliony utworów muzycznych. Na dobry początek poprosiłem - tytuł „Historia jednej znajomości”, Czerwone Gitary. Fakt – 5 sekund i usłyszałem ten utwór. Nic wielkiego, w końcu technika idzie naprzód. Poprosiłem o mój ulubiony utwór; Tina Turner & David Bowie – Tonight z koncertu w którym jedna z fanek rzuciła się na Davida Bowie. Małgośka pogrzebała w smartfonie i melodia poszła. Pomyślałem – fajne gadżety. Obok mnie siedział brat naszego zięcia. Wyjął swojego smartfona i przyłożył go do GŁOŚNIKA z którego leciała melodia i po ok. 3 sekundach pokazał wyświetlacz z video z tego właśnie koncertu i tu mnie wcięło !!!!.
To już nie gadżet a nowa technologia. ..........jak to napisałem na początku - czułem jak „lata za murzynami” sie redukują.......hm, na pewno ?.

Uprzejmie donoszę, że Holendrzy winni być stałymi laureatami Nobla w dziedzinie praktycznych drobiazgów i logicznego myślenia.
Przykład nr 1. - pojemniki na liście.
Jedzie sobie samochód z płaską paką na której ma płaty cienkiej siatki stalowej 1.5 m x 6.0 m. Jedzie sobie powolutku wraz z dwoma tubylcami, którzy rozglądają się gdzie jest dużo drzew i normalnie spadających jesienią liści. W odpowiednich miejscach formują z siatki sześcian stawiając w dogodnym i nie przeszkadzającym nikomu miejscu. Holendrzy są praktykami i biorą się za zapełnianie tymczasowych koszy liśćmi ze swoich posesji i ulicy. Po kilku godzinach jedzie sobie druga lotna brygada samochodem podobnym do asenizacyjnego ze słoniową trąbą z tyłu. Trąbą kieruje autochton słynący z precyzji operowania tą rurą. Podjeżdżają do takiego kosza, trąba do środka i łyk ! - kosz pusty – można ładować następne porcje.
Proste, zasługuje na Nobla ?.
Przykład nr 2. Popielniczka.
Jak świat światem palacze zawsze byli śmieciuchami i pety można była spotkać wszędzie a najmniej w miejscach do tego przeznaczonych. Sam, będąc kiedyś palaczem zostałem ukarany mandatem za rzucenie niedopałka na chodnik. Holendrzy poszli po rozum do głowy dochodząc do wniosku, że skoro nie da się uniknąć rzucania petów byle gdzie to trzeba zmienić taktykę i wymyślili .......popielniczkę chodnikową.
W miejscowości do której jeździmy jest sympatyczny placyk centralny /rynek to byłoby za duże słowo/ a wokół bank, Urząd Gminy, sklepy i około 20 ławek a przy każdym końcu ławki popielniczka – zapraszamy do rzucania.

Proste, zasługuje na Nobla ?.


Konkluzja:
Może i już nie jesteśmy „10 lat za murzynami”, dochodzimy i widzimy przed sobą już tych którzy odpadli z głównego peletonu Unii Europejskiej ale główny peleton gna tak, że z „10 lat” niewiele się urwało a ............ może się mylę ?.








sobota, 27 października 2012

Holenderskie smaki ??

autor



Plany planami ale nie zawsze udaje się skosztować coś nieznanego w nieznanym kraju. W trakcie pobytu w Holandii nie zjadłem nic nowego dla innych ale dla mnie tak i przy okazji zdobyłem nowe doświadczenia i poznałem nowe smaki.
Pochwaliłem sie córce, że nigdy w życiu nie jadłem sushi co u młodszego pokolenia może wywołać uśmiech politowania ale nie uśmiechajcie się tak bo ja jadłem rzeczy który wy już w życiu nie doświadczycie – np. ruską tuszonkę i uwierzcie świetna i smaczna rzecz..
W Zantvoorcie jest firma kateringowa o specjalizacji japońskiej, która przygotowuje szereg dań w cenach zupełnie przyzwoitych a cała niedogodność polega na tym, że trzeba samemu pofatygować się po odbiór żarcia .
W pierwszym rzędzie musiałem wysłuchać wykładu i juz wiem co to za pojęcia: tepanyaki – dania na ciepło, sushi – na zimno, sushi typowe rybka surowa+ryż+cos jak zielony papier /ponoć to jakiś wodorost, ale kto ich tam wie/ sashimi to cos na opak a rybka na ryżu a nigiri to jeszcze inna cholera. Zapisałem tez sobie sushi maki ale nie wiem co to jest ale pewno też do zeżarcia. Dodatki: sos sojowy, wasabi – chrzan i imbir marynowany.

Tato – uważaj z wasabi – to bardzo mocny chrzan !!. Nie bardzo posłuchałem – oczy w słup ale uśmiech wymusiłem. Najsmaczniejszy był marynowany imbir ale i było go najmniej.
Bardzo fajnie wykonane i przyrządzone danie japońskie typu sushi. Można było sobie wybierać w rodzajach i smakach oraz maczać w sosie sojowym czy dodawać imbir czy wasabi.
Nie jest to typowe jedzenie ale okazja do biesiadowania o sztuce której już dawno się zapomniało.
Danie w pozytywnej w skali od 0 do 10 oceniam na 8.

Nieopatrznie /a może opatrznie/ wspomniałem o braku
pozytywnych doznań smakowych w temacie „Risotto”................no to ja ci Tato udowodnię, że risotto jest bjjjuuuuty i smaczniusie. Poszła na zakupy i nakupowała.
Późnym popołudniem – Tato, chodź, nauczę cie robić risotto. Widzisz – najpierw to, 2 minuty na małym ogniu, potem cos-tam, cos-tam, mieszam, cebulka - zeszklić, ryż – specjalny z dużym napisem „RISOTTO”, mieszam, dolewać powolutku bulion warzywny, po chochelce, mieszam, dosolić, szczypiorek, mieszam, orzechy włoskie podpiec /spiekłem za bardzo i do bardachy i robota de novo/, posypać parmezanem, mieszam i na talerz.

Nie powiem – dobre jedzenie jednak nic nadzwyczajnego a kłopot tym, że składa się z wielu składników /które łatwo zepsuć tzn. nie dogotować lub spalić/ których potem na talerzu i tak się nie wyczuwa chociaż na pewno tworzą smak całości.
Ogólne moje zdanie – nie rarytas a skomplikowane przygotowanie.
Danie w pozytywnej skali od 0 do 10 oceniam na 6
Bardzo proszę o przepis na proste i wypróbowane Risotto !!
Niektórzy czytający mogą dojść do następującego wniosku: Stary – w internecie sa tysiące przepisów, wypróbuj i napisz co ci wyszło !!.
Niestety, jak już pisał Kneź – ilość idiotycznych, złych i podpartych fałszywymi zdjęciami jest multum a ja ciągle mam nadzieję że w naszej kuchni są przepisy które można stosować w ciemno.
Malinko – kocham Cie za naleśnikowy makaron który sprawdza się doskonale.

Na podparcie mojej tezy podaję przepis na zupę pomidorową, która osobiście uwielbiam a ponieważ w produkcji jest nieskomplikowana jest równa potrawom bogów.
Poczytajcie jak można dobra i prostą zupę sknocić przy pomocy dwóch mentalnych blondynek. Proszę zwrócić uwagę na ilość i liczbę składników oraz stosunek „surowca pomidorowego” do reszty /tekst oryginalny/:


Kolejne danie z programu" Rewolucja na talerzu "
Zupa pomidorowa z jarzynami - dla mnie super extra!!!

1 puszka pomidorów pelati
1 cukinia średniej wielkości
2 słodkie marchewki
1 kawałek selera naciowego
1 garść szpinaku
1 pęczek botwinki
1 cebula
3 ząbki czosnku
100g fasolki szparagowej
1 mały ziemniak
1 puszka białej fasoli
kilka gałązek świeżego tymianku
gałązka rozmarynu
1 papryczka chilli
sok z jednej cytryny
2 l wywaru warzywnego
2 łyżki koziego sera
sól i pieprz
Pokroić marchewkę, cukinie, cebulę, ziemniaka, selera naciowego i fasolkę. Posiekać drobno szpinak i botwinę. Na oliwę wrzucić marchewkę, ziemniaka, cebulę, selera i fasolkę szparagową. Podsmażyć chwilę. Dodać posiekany rozmaryn i posiekane chilli. Zalać bulionem i gotować ok. 10 minut. Dodać cukinię, sok z cytryny i wyciśnięty czosnek, gotować kolejne 10 minut. Po tym czasie dodać fasolę z puszki i pomidory, drobno posiekaną botwinę i szpinak. Doprawić listkami tymianku, solą i pieprzem, gotować jeszcze ok. 10-15 minut aż pomidory całkiem się rozpadną. Podawać posypaną chudym kozim serem.
Tradycyjna porcja zupy pomidorowej 225 kcal, nasza wersja 120 kcal.
ps.
Kneziu- jak wyszła kapucha kiszona ??.


piątek, 26 października 2012

okiem emeryta (25)

Refleksje po 60-ce
okiem emeryta, felieton, refleksje po 60-ce









Odcinek 25 - czyli finansowo

    Przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Mój komputer nie potrafił zrezygnować z pisania o polityce (chyba nie zrozumiał, że miało to dotyczyć wyłącznie i w ograniczonym zakresie felietonów) i postanowił zastrajkować. Po naszemu - zepsuł się. Ale nie uległem szantażowi, kupiłem nowy - i trwam w postanowieniu.


    Zacznijmy więc od awarii. Zdarzenie przykre, gdyż termin kolejnego felietonu za pasem. Ponadto współautor na wakacjach. Powinienem więc napisać coś w "Refleksjach", na dodatek niedokończony cykl historyczny. I w tym momencie przypomniały mi się słowa mojej Babci - "biednego nie stać na kupowanie tanich butów". A właśnie wbrew tej maksymie postąpiłem nieco ponad rok temu, po kolejnej awarii komputera. U zaprzyjaźnionego "pana od komputerów" zamówiłem "coś dobrego, ale niedrogiego". Oczywiście miałem świadomość, że części pochodzą "z odzysku". Od tamtego zakupu, średnio co dwa miesiące borykałem się "oporem materii".

    Nauczony doświadczeniem, postanowiłem zaufać Babcinej mądrości. Tym razem sprzęt kupowałem w renomowanym sklepie. Oczywiście bez "szaleństw", w granicach rozsądku. W trakcie zakupu nastąpiło jednak małe zderzenie z rzeczywistością. Po skonfigurowaniu sprzętu, sprzedawca podaje jego cenę. Ja wyjmuję kartę kredytową i ......
- "Płaci pan kartą? A to wtedy będzie 2% drożej!".

Okiem emeryta, karty kredytowe, prowizje, Refleksje po 60-ce, polityka

     Zapłaciłem.  Radość z posiadania sprawnego (wtedy to tylko teoretycznie, ale zawsze...) sprzętu dającego możliwość wywiązania się z moich blogowych obowiązków, przyćmiła stratę tych 2%. Dopiero po złożeniu sprzętu w domu, przetestowaniu go, w trakcie odpowiadania na zaległą pocztę przyszła refleksja. Sprzęt działa poprawnie - jak się spodziewałem. Zresztą w sklepie innego nie powinni sprzedawać. Za co więc zapłaciłem te 2 %?

    Tak na prawdę to ja wiedziałem. Jednak na myśl mi przyszło, że nad tym "zjawiskiem" powinni zastanowić się politycy, pragnący dodatkowo opodatkować duże markety. Te 2% wzięło się bowiem z kosztów, jakie poniósł sklep instalując terminal do obsługo kart i z prowizji jaką pobierają wystawcy kart (nie banki a emitenci "plastyków" z napisem "Master Card", "Visa" itp). Na moim przykładzie widać najwyraźniej, kto za wszystkie pomysły polityków płaci. Cytując klasyka - ja płacę, pan płaci, pani płaci.....

    Czy nic z tym nie można zrobić? Jeżeli chodzi o "pomysły" polityków, to niestety nic. Są niereformowalni. Jeżeli chodzi o karty kredytowe - weźmy przykład z Hiszpanii (o ile dobrze pamiętam). Ale nie tylko. W porównaniu z Europą, w Polsce firmy od kart kredytowych pobierają największe marże od obrotów dokonanych kartami. W innych krajach dużo mniejsze. Czy to znowu spisek na "suwerenność i niepodległość"? Nic podobnego. Biorą tyle, bo nikt nie protestuje. Łupią nas, bo nam "tak dobrze"!!!!!

     Otóż kiedyś we wspomnianej Hiszpanii również tak było. Ale tam ludzie się skrzyknęli. Niestety, do tego potrzebna jest solidarność - ta zwykła, normalna, przez małe "s". W Polsce, do takiego skrzyknięcia potrzeba jakichś elementów patriotycznych, wolnościowych czy religijnych. Nawet chwilowa aktywność społeczeństwa w sprawie ACTA, też była podlana sosem wolnościowym - "wolność słowa nam chcą ograniczyć!!" A w Hiszpani chodziło tylko o pieniądze i to nie na przeżycie. O te marne 2%!!!!! Ludzie postanowili pójść do bankowego okienka osobiście, pobrać tyle gotówki, by starczyło na tydzień. Do zwykłych obywateli dołączył też handel (różnej wielkości).

    Przez tydzień w dużej części Hiszpanii do kasy firm emitujących karty kredytowe, bankomatowe, płatnicze itp.,  nie wpłynął ani cent zysku. Moje 2% od zakupu komputera wynosiło nieco ponad 20 zł. I dostrzegłem je, gdyż ten sklep mnie uprzedził. Jednak wiele sklepów po cichu te 2% pobiera w cenie towaru, nawet gdy płacę gotówką. Ale gdyby zsumować wszystkie transakcje kartą dokonane jednego dnia w całej Polsce - to 2% od tej kwoty z przyjemnością wielką bym przyjął jako darowiznę. I w Hiszpanii to zadziałało. W błyskawicznym tempie marże za korzystanie z karty spadły znacząco.

    A jest się o co bić. Jeżeli średni dochód w Polsce przyjąć na 2000 zł netto, biorąc pod uwagę, że pieniądze te prawie w 100% wpływają na konto bankomatowe - to średnio każdy z nas oddaje za friko 40 zł miesięcznie, czyli 480 zł rocznie. Innymi słowy, mógłbym sobie co 1,5 roku wymieniać komputer na nowy.

    Drodzy Rodacy!!!!
Kto chce nowy komputer??!!!!!! 
 


 

piątek, 19 października 2012

Okiem emeryta (24)

Refleksje po 60-ce
okiem emeryta, felieton, refleksje po 60-ce









Odcinek 24 - czyli felietonista zrecenzowany



W poprzednim odcinku poruszyłem sprawę jednomandatowych okręgów wyborczych. Komentarzy na moim blogu ukazało się sporo. A wszystkie dosyć emocjonalne – co oznaczało (w moim przekonaniu), że problematyka ta, aczkolwiek nie do końca dla wszystkich jasna, dla czytelników nie pozostała obojętna. Czegóż więcej może oczekiwać autor? Ale stare blogerskie przysłowie mówi – uważaj co i jak piszesz, bo możesz zostać przeczytany!


No i słowo ciałem się stało! Spotykam się z przyjacielem (bynajmniej nie w celu konwersacji filozoficznej) i na wstępie słyszę: „Czytałem twój felieton. No…… Może być. Tylko dlaczego znowu o polityce?”. Sprytnie zmieniłem temat i już więcej tego wieczoru nie wracaliśmy do tej drażliwej kwestii.

Ciekaw jestem ilu bogerów na co dzień spotyka się z takimi recenzentami swojej „twórczości”? Ale to są najważniejsi czytelnicy. Następnego dnia zastanawiałem się nad słowami przyjaciela. Doszedłem do wniosku, że w jego słowach tkwiła jakaś głębsza prawda. Sam przecież coraz częściej miewam chwile, w których na słowo „polityka” czuję – jak mówi klasyk – absmak. Skąd to się bierze?

Przyczyny są dwie. Właściwie wystarczyłoby gdybym je określił jako – pierwsza i druga. Bowiem niewiele się od siebie różnią.

Tych paru czytelników, którzy czytają moje felietony i posty na blogu dlatego, że to ja je piszę – skutecznie do polityki zniechęceni zostali przez naszą „klasę polityczną”. Żaden normalny człowiek nie jest w stanie znieść bez uszczerbku na psychice tego zalewu bredni, którym nas oni raczą. Zresztą dzielnie wspierani przez coraz szersze grono żurnalistów.

Pozostali moi czytelnicy, nawet jeżeli szukają w moich tekstach treści politycznych, mogą zostać zniesmaczeni działalnością trolli blogowych. Działalność tych debili (proszę tego słowa nie cenzurować!) potrafi zniesmaczyć najbardziej odpornych. Ostatnio ofiarą zdziczenia obyczajów na blogach padł zaprawiony w bojach Antoni Kopff. Nie przestał pisać, ale bloga zwinął.

Ja nie zamierzam zaprzestać pisania felietonów, jednak los Antoniego Kopffa i słowa mojego przyjaciela zabrzmiały jak dzwonek alarmowy. Nie chciałbym by te felietony, które miały być odskocznia od brutalności świata „polityki”, zostały potraktowane brutalnie przez blogowych barbarzyńców. Oprócz tego dzwonka, zapaliło się też światełko nadziei. Jakiś głos szepnął mi do ucha (Boże, co za grafomania!) – pisz jak w pierwszych odcinkach, czyli o życiu. Niekoniecznie o życiu emeryta. I na pewno nie o „Życiu”. Przecież na wszystko co się wokół nas dzieje patrzymy przez pryzmat naszej „małej rzeczywistości”, naszych przyziemnych, codziennych problemów.

Zostawiam więc wielką(?!) politykę na stronę główną mojego bloga, a z felietonami wracam na ziemię. Jak się wywiążę z tych obietnic? Nie wiem, musicie drodzy czytelnicy poczekać do następnych odcinków.




wtorek, 16 października 2012

Demokracja - czym to się je?

Refleksje po 60-ce
polityka, refleksje widziane okiem emerytów



    Dyskusja pod wpisem Piotra pt. "...bez gierek i szachrajstw", aczkolwiek żywa, ciekawa i pouczająca ma jedną wadę - jest chaotyczna. Mieszają się tu różne wątki. Na komentarz z obszaru teorii pada odpowiedź z obszaru praktyki. Może to wystarczyć, by wyrazić swoją odrębność, ale nie podpowiada jak poprawić.

sejm, polityka, refleksje, felieton, okiem emeryta, historia, JOW

Usystematyzujmy

    W tekście Piotra i w komentarzach padają różne opinie na temat ordynacji wyborczej, postawy moralnej posłów, regulaminów partyjnych czy edukacji politycznej społeczeństwa (czytaj: wyborców). Padają zamiennie i wymiennie. Tymczasem każde z nich zasługuje na odrębne omówienie. Aby być dobrze zrozumiany, wyjaśnię na przykładzie - nie można podstawą krytyki JOW-ów uczynić partyjnych regulaminów, hipotetycznie ograniczających suwerenność posła. W tym jednym zdaniu zawarłem trzy różne tematy.

    JOW-y to obszar regulowany Ordynacją Wyborczą. Regulaminami partyjnymi zajmuje się ustawa o partiach politycznych i Sąd rejestrujący partię. Własne poczucie suwerenności, poseł może sobie zagwarantować (przynajmniej teoretycznie) zakładając lub wstępując do odpowiedniego koła poselskiego - i ten obszar jest rozstrzygany Regulaminem Sejmu czy Senatu.

Nie tylko JOW-y

    W komentarzach padło jedno spostrzeżenie, które - tak mnie się wydaje - jest kluczowe. Chodzi o rozciągnięcie kontroli wyborców (czy jak nas nazywają posłowie - elektoratu) nad wybieranymi na cały okres kadencji. Taka możliwość mogłaby mieć "pozytywny wpływ" na postawy naszych "wybrańców".

    Taka kontrola nie jest przewidziana w obowiązującej dzisiaj ordynacji wyborczej. Przy ewentualnej zmianie np. spowodowanej wprowadzeniem JOW-ów, należałoby też zastanowić się nad wprowadzeniem możliwości odwołania posła. Możliwości ograniczonej, gdyż zbytnia łatwość odwoływania zdestabilizowała by parlament i rząd. Ale zaznaczyć trzeba, że tylko w przypadku JOW-ów, wprowadzenie takiego zapisu miałoby sens. Przy obowiązującym dzisiaj systemie większościowym, wygaszenie mandatu posła powoduje wejście na jego miejsce, następnego z listy (partyjnej przecież), a nie osoby z kolejną ilością otrzymanych głosów w danym okręgu. Czyli – partia zachowuje status quo. Natomiast przy ordynacji większościowej – następny na liście to poseł z innej partii. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by partia wystawiała do bratobójczej walki kilku kandydatów. Odebranie mandatu – byłoby więc dla partii bardzo bolesne. Dawać to może nadzieję, że na partyjnych listach, bardziej będzie się zwracać uwagę na zasługi i popularność kandydata u wyborców niż na spolegliwość wobec prezesa.

Demokracja "partyjna", czy bezpośrednia?

    Sporo dyskusji wywołało też pojęcie „demokracji partyjnej”. Uważam, że przy projektowaniu nowego sposobu wybierania parlamentarzystów, nie można w czambuł potępiać partii politycznych. Przy wszystkich wadach tego systemu („partyjni” kandydaci, dyscyplina partyjna, interes partyjny itp.), przecież tylko partie polityczne mają wystarczający potencjał do tworzenia programów. Programów, szeroko rozumianych. Nawet prof. Gliński, nie jest w stanie stworzyć spójnej wizji państwa, we wszystkich jego aspektach. Społeczeństwo dysponuje na pewno wystarczającym potencjałem myśli we wszystkich dziedzinach. Od gospodarki, poprzez ochronę zdrowia czy edukację, do polityki zagranicznej i spraw związanych z ideologią. Jednak myśli te powstają w głowach konkretnych ludzi. W związku z tym funkcjonuje wiele sprzecznych ze sobą poglądów na poszczególne dziedziny życia. Logiczne jest więc, że trzeba dokonywać selekcji. Selekcji nie zero-jedynkowej, lecz pozwalającej na powstanie kilku alternatywnych, kompleksowych programów. I to jest zadanie dla partii. Jak dzisiejsze partie się z tego zadania wywiązują – to już odrębne zagadnienie, nie mające wpływu na wybór modelu demokracji.

Podsumowanie

    Ideałem byłaby sytuacja, że kilka (trzy, góra cztery) partii dopracowałoby się takich programów. I programy te, w swoich głównych tezach byłyby jak Konstytucja USA nienaruszalne. Wtedy nie miałby tak wielkiego znaczenia inny element widoczny w komentarzach – edukacja polityczna społeczeństwa. Wtedy uprawniona byłaby np. postawa – urodziłem się w rodzinie konserwatystów, więc głosuję tylko na tą partię. Oznaczałoby to bowiem, że oczekuję od rządzących określonego modelu państwa, modelu który pozwoli mi realizować się w stylu wpojonym od dziecka. Gdybym w czasie dojrzewania politycznego zmienił poglądy – mam do dyspozycji inne oferty.

    Tak więc, aby komentarze mogły by być merytoryczne i co najważniejsze, dobrze zrozumiane, powinny odnosić się do jednego obszaru. Jeżeli dyskutujemy o JOW-ach nie mieszajmy tego z ustrojem państwa. Niezależnie od tego, czy mamy system gabinetowo-parlamentarny, parlamentarno-gabinetowy, parlamentarny, prezydencki czy jeszcze jakiś inny, parlamentarzystów możemy wybierać na różne sposoby.

    Zdaję sobie sprawę z tego, że zaledwie liznąłem temat. Należałoby każdej z wymienionej (i oczywiście wymyślonej) tu kategorii poświęcić osobny wpis. Wtedy dałoby się szczegółowo omówić wszystkie ich wady i zalety (albo jak mówi mój kolega: zady i walety).



niedziela, 14 października 2012

Ballada o Chlebie - Finał.

autor


Miło się pisze o czymś co zna się od urodzenia, o czymś z czym będzie sie miało czynienia do ostatnich swoich dni i o czymś co samemu się wypieka w jesieni swojego życia.
Czy jest suchy chleb dla konia” Jaremy Stępowskiego znalazło się w klasyce filmu polskiego. W „Losie człowieka” Siergieja Bondarczuka wg powieści M. Szołochowa znalazło się w klasyce filmu światowego. Wiele naszych rodaków emigrowało „za chlebem” i my pracujemy lub pracowaliśmy dla chleba. Powiedzeń i przysłów nie da się zliczyć.
CHLEB to kwint esencja naszej cywilizacji. Należy mu się specjalne miejsce i specjalny szacunek.
Nigdy nie wyrzuciłem do śmieci okruszki chleba. Czuje i dziś pewne zażenowanie jak zostawiam w pomieszczeniu zsypu torbę z suszonym chlebem. Miałem przyjaciela któremu nosiłem czerstwe pieczywo i jego  kurki miały wyżerkę.
Dziękuje Kneziu za przepis na grzanki z serem chociaż zgodnie przyznajemy że najlepszym miejscem dla czerstwego pieczywa jest kotlet mielony. Czasami u mnie w domu następuje przegięcie bo do mielonych dochodzą „cyganione” pulpety przepis niżej/ a to z nadmiaru zaległego pieczywa.
Poza pulpetami mam jeszcze jeden ciekawy przepis który także niżej podaję.
Ogólnie staram sie chleb niezdatny do użytku kroić w kostkę i w takim stanie go przechowywać.

I. Pulpety po francusku.
Słowniczek podręczny:
a/ pulpet – to samo co mielony tylko okrągły.
b/ po francusku – tzn. Z duża ilością cebuli i brzmi bardziej elegancko.
Składniki:
Chleb 1/3 całości
mięso mielone 1/3 całości
pieczarki 1/3 całości
cebula ½ trzech pierwszych składników.
jajko
Przyprawy
Sposób przyrządzenia;
pieczarki zetrzeć na tarce o największych oczkach podsmażyć na brązowy kolor,
dodać namoczony ale odsączony chleb, mięso mielone i jajko, dobrze doprawić.
Wymieszać, formować kilkucentymetrowe kulki i smażyć na gorącej patelni z kilku stron turlając.
Przełożyć do garnka i zalać wrzątkiem aby przykryła pulpety /i sukcesywnie uzupełniać/. Dodać pokrojoną w piórka cebulę. Po ok 3/4h cebulę przetrzeć przez sito. Sos doprawić do smaku ewent. śmietaną lub jogurtem.
Smakuje nawet z kluskami !!.

  1. Jajecznica na grzankach
Składniki:
jajka,
grzanki,
szczypiorek
śmietana
woda
przyprawy.
Na gorącej patelni podsmażyć do lekkiego przypalenia /należy wcześniej otworzyć okno/ stary pokrojony w kostkę chleb w ilości w jakiej zjedlibyśmy na normalny posiłek.
Jajka /po 2 osobę/ roztrzepać i dodać łyżeczkę maki pszennej, łyżkę śmietany i 1/3 szklanki wody. Dobrze wymieszać.
W momencie kiedy na patelni chleb sie przypala /a w oddali słychać gnającą straż pożarną/ wlać jajka i dwoma drewnianymi szpatułkami przewracać. Gdy zaczną się ścinać dodać furę szczypiorku i nakładać na talerze.
Jest co chrupać i jeść a jak ktoś ma kłopoty z zębami to odczekać chwilkę aż zmiękną.

Oba przepisy wielokrotnie sprawdzone !!!

Życzę smacznego licząc na inne przepisy wykorzystujące „chleb dla konia”.




sobota, 13 października 2012

Ballada o Chlebie !! /2/

autor


Każda kultura i cywilizacja ma swoje rozpoznawalne znaki na ziemi. W cywilizacji chrześcijańskiej takim znakiem jest chleb od który znamy od Ostatniej Wieczerzy przez .....”bierzcie i jedzcie albowiem....”, wojennych sucharów do dzisiejszych bochnów które są podstawą naszej egzystencji. Podejrzewam ,że te same znaki w swojej kulturze mają na dalekim wschodzie – ryż, Oceanii – pataty, płd. Ameryce – sago itp.
Chyba niewiele to ma wspólnego z wiarą gdyż chleb na wiele wieków wyprzedził narodzenie Chrystusa. W naszej cywilizacji szacunek dla chleba jest wysoce uzasadniony i pomimo ery informatyzacji moje pokolenie jeszcze ich przestrzega i mam nadzieje młodsze też przejmie te niepisane ale historyczne obyczaje.
Mam w oczach obraz mojej Babci przytulającej lewą ręka bochen chleba, prawą ręką kreśli znak krzyża i odkraja piętkę /jeżeli jeszcze po moim wygryzieniu była/ którą i tak ja najczęściej dostawałem i nie potrzeba było żadnego smarowidła – smakowała znakomicie. Ten szacunek nie tylko był na moim Śląsku ale był dosłownie wszędzie. Pamiętam bytność u Dziadków mojej żony na wschodnich kresach RP a konkretnie w Bełżcu. Po posiłku Babcia mojej żony zgarniała wszystkie okruszki, wychodziła i za chwilę dochodził do nas dyszkant Babcinego głosu – cip-cip !!. Kurki zjadały wszystko a Babcia strzepywała do końca okruszki nawet te których już nie było – nic z chleba naszego powszedniego nie miało prawa się zmarnować.
@Bet napisała, kromkę która upadła na podłogę z szacunkiem się przepraszało i całowało. Do dziś coś mi z tego zostało. Gdy już naprawdę nie ma co zrobić z czerstwym pieczywem to nawet jak go zostawiam we wsypie to pochylam sie i kładę na posadzce aby nim nie rzucać.
W domu rodzinnym chleb był wykorzystywany do końca. Na piecu węglowym był występ na którym zawsze suszyły się fragmenty chleba. Jak się nazbierała jakaś ilość to Babcia maszerowała do piekarni aby go zemleć na bułkę tartą – była panierka, dodatek do mielonych i zagęstnik do potraw, zup, sosów. Chleb z części środkowej był używany do wodzionki a jeżeli i to nie zużyło całości to czekał na przywiezienie gęsi na święta i były „futrowane” kluchami z dodatkiem chleba.
Zdarzało się że zostawał chleb świeży jak się wyjeżdżało. Chleb wtedy był odnoszony do piekarni – nie ostała się żadna „sznitka” ani żaden okruszek.
Koniec części II.

Częśc III chcę poświęcić praktycznemu wykorzystaniu czerstwego chleba – przygotujcie się !!!!.
cdn.







Ballada o Chlebie !!

autor





Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj............


I. Wstęp
Centrum Katowic, ul. Plebiscytowa 28, oficyna III p. - mój dom rodzinny. W podwórzu piekarnia a od ulicy sklep i sprzedaż pieczywa. Do dziś pamiętam skrzyp otwieranych stalowych drzwi piekarni i piekarzy wynoszących do sklepu na długich deskach piekarskich gorący, świeży chleb a następnie w koszach całą galanterię piekarniczą; bułki. chałki, drożdżówki, weki itp. Samych Panów Piekarzy w „cywilnych” ciuchach nie pamiętam gdyż przychodzili bardzo wcześnie i pojedynczo, jakby po cichutku szli koło południa do domu. W czasie pracy wszyscy ubrani w szare, płócienne wdzianka które kiedyś były koloru białego. Niektórzy mieli czapki lub inne nakrycie lub chodzili z dodatkowo przyprószoną mączną siwizną. Łączyło ich jedno – stare, znoszone i zadeptane kapcie lub buty. Jeden był odszczepieniec, miał drewniane chodaki co było słychać. Skrzyp otwieranych drzwi piekarni był dla nas sygnałem do startu po pieczywo. Drugi sposób trafienia w odpowiednim czasie po świeży chleb był sposobem na podglądacza. Od nas z III piętra było widać duży  8-metrowy stół piekarniczy. Jeżeli na stole nic nie było, żadnych koszyków z chlebem to oznaczało, że w każdej chwili może się skończyć wypiek. Jeżeli na stole były bułki lub inne pieczywo to oznaczało, że jest co najmniej ¾ h czasu do końca. Do sklepu trafiało się na kolejkę w której ludzie stali cierpliwie aż ostatnie wyroby piekarnicze nie zostaną przyniesione z piekarni. Jeżeli ja byłem zaopatrzeniowcem w chleb to raczej nie zdarzało się aby chleb docierał do domu bez wygryzionej piętki. Babcia zawsze mnie sztorcowała ale raczej dla zasady niż ze złości.
Całe moje dzieciństwo upłynęło w sąsiedztwie piekarni, wozów konnych, które przyjeżdżały po chleb i towarzystwa ...... szczurów, które zawsze miały co jeść po nieudanych lub spalonych wypiekach. Bliskość piekarni jakkolwiek uciążliwa miała także swoje dobre strony bo w niej piekło się ciasta na święta oraz kupowało zakwas na żur.
Chciałem pisać o chlebie a zeszło mi na mojej historii ale jako emeryt mam dużo czasu to powyższy tekst potraktuję jako wstęp.
Cdn.






piątek, 12 października 2012

Bliny, Blińczyki

autor



Tak sie zaczęła dyskusja i uznałem że warto ja przenieść do kuchni tymbardziej iz zainteresowałem sie blinami do szaszłyków oraz sosem brzoswiniowo-pomidorowo-czosnkowy jaki zapodała Jolcia.

Jolciu - Napisz cos więcej.
    1. Hm... Blińczyki! :) Zdaje się że mamy na ten temat trochę do powiedzenia, bo to okazuje się, swojskie naleśniki są, tyle że podane na sposób wschodnioeuropejski.
      http://www.bialorus.pl/kuchnia-bialoruska?artid=651  - jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. :)


      Toż to nasze poczciwe nalesniki !!!! - Dzięki Kneziu !
      1. A nie ma za co, sobie zapytałem bogów internetu - wiedzieli :D
      2. Kneziu - dlatego kliknąłem do Ciebie bo oczywiście w internecie są ale rozstrzał w przepisach niebotyczny.
        Pozdrawiam.
        ps.
        Ostatnio znalazłem przepis na gulasz wieprzowy bez mięsa ?!
      1. Moze i ja sie wtrace. Bliny to raczej nie nasze poczciwe nalesniki, a nasze wspaniale racuchy, z ta tylko roznica, iz piecze sie je przy uzyciu maki gryczanej. Maja zupelnie inny, aczkolwiek rowniez niepowtarzalny smak.
        Kto jeszcze nie probowal - zachecam.

        Pozdrowienia sle 

    1. Jolciu - bliny a blińczyki to 2 rózne sprawy. Uszy postawiłem jednak na sztorc i wypróbuje racuchy z mąki gryczanej. Jak się upiecze to co dalej - na słodko czy wytrawnie, zbliz szczegóły.
      Pozdrawiam

      1. To i ja sie czegos nauczylam. :). Myslalam, ze blinczyki, to male bliny. Takie mini.
        Co do blinow, to mozna na slodko i na wytrawnie. Ja preferuje zdecydowanie wytrawnie - kleks gestej smietany, pare platkow wedzonego lososia. Pysznosci.
        Na slodko z kolei z cukrem i z cynamonem, z musem jablkowym, lub z kleksem slodkiego zageszczonego mleka.

        bbbrrrrrrrrrrr !!!! - gdybys chciała wymienic cos czego bym nie zjadł to trafiłas w punkt. Wyobraż sobie, że nie lubię łososia, cynamonu i musu jabłkowego bbbrrrrrrr !!!!! /dodatkow jeszcze nie lubie szpinaku, móżdżku i Kaczyńskiego/.
        Pozdrawiam /z małym wstrętem ;-))/.
      1. No to mi sie trafilo! :)))))))))))) Jako alternatywe proponuje sos tzatziki w wersji wytrawnej, badz powidelka sliwkowe w slodkiej. Mozna i dekadentnie, czyli z kawiorem, ktory ze szpinakiem nie ma nic wspolnego. hihihihihi...
        A teraz na powaznie. U znajomych jadamy bliny jako dodatek doszaszlykow a do tego mabrowenes. Jest to rodzaj sosu na bazie brzoskiwin, pomidorow i czosnku. Wiem, ze niezwykla kombinacja, ale dla mnie samkowa bomba.